– Dzięki, przystojniaku, który nigdy wcześniej nie zwracałeś na mnie uwagi. Późno w nocy wyszłam załatwić tajemniczą, ale niewinną sprawę. Naprawdę nie jestem dziwaczką, jaką czasami się wydaję, i jestem ci dozgonnie wdzięczna, że ochroniłeś mnie przed brutalnym przesłuchaniem na komisariacie. Jestem absolutnie niewinna, ale mam nieprzepartą ochotę pójść z tobą do łóżka oraz/lub poprosić cię o wypełnienie zeznania podatkowego.
Trochę się pośmiałam sama do siebie. Potrzebowałam tego przed pójściem do następnej pracy.
Kilka dni wcześniej zatelefonował do mnie sekretarz Zjednoczonego Kościoła w Shakespeare, prosząc, żebym podała przekąski i posprzątała po zebraniu zarządu przedszkola, więc za pięć piąta spacerowym krokiem wyszłam z domu. Minęłam blok i znalazłam się na dużym parkingu na końcu mojej ulicy. Przedszkole, w którym co tydzień odbywają się też zajęcia szkółki niedzielnej, mieści się w długim piętrowym budynku za parkingiem. Zadaszone przejście w kształcie litery L łączy je z kościołem, który stoi przy Jamaica Street. Świątynię z białą iglicą zbudowano z tradycyjnej czerwonej cegły, ale o tej części kompleksu wiem niewiele. Biura pastora i jego sekretarza znajdują się na pierwszym piętrze budynku szkółki niedzielnej.
Jeżeli kiedykolwiek znów zacznę chodzić do kościoła, raczej nie zdecyduję się na Zjednoczony Kościół Shakespeare – lub ZKS, jak nazywają go miejscowi. Powstał w wyniku fuzji wielu konserwatywnych odłamów protestanckich, które postanowiły połączyć swoje dochody, zatrudnić pastora i zbudować obiekt, który posłużyłby wszystkim.
Znaleźli i zatrudnili wielebnego Joela McCorkindale'a i dotąd składali pieniądze, aż wystarczyło na budowę kościoła, a potem szkółki niedzielnej. Wielebny McCorkindale ma prawdziwy talent do zbierania funduszy. Kiedyś widziałam go w akcji. Pamięta wszystkich z imienia i nazwiska. Orientuje się w rodzinnych koneksjach, pyta o dolegliwości, wyraża kondolencje z powodu zgonów, gratuluje sukcesów. Jeżeli kiedykolwiek czegoś nie wie, przyznaje się z pokorą. Ma wspaniałą schludną żonę oraz dwóch zębatych schludnych chłopców i chociaż wierzę, że Joel McCorkindale naprawdę kocha swoją pracę, na samą myśl o nim przechodzą mnie dreszcze.
Nauczyłam się nie lekceważyć tych dreszczy.
O ile wiem, nigdy nie złamał prawa. Prawdopodobnie nigdy go nie naruszy. Czuję jednak, że pod łagodną powierzchownością kotłuje się coś naprawdę strasznego. Przez wiele lat żyłam na granicy zupełnego pomieszania zmysłów. Dlatego teraz szybko i precyzyjnie wykrywam u innych skłonności psychopatyczne.
Dotychczas jedynym przejawem tych skłonności u pastora okazała się decyzja o zatrudnieniu kościelnego. Pewnego ranka w drzwiach plebanii pojawił się pijany jak szewc Norvel Whitbread. Joel McCorkindale wpuścił go do środka, nakarmił i napoił strawą duchową (zamiast alkoholu), a na koniec zatrudnił w charakterze konserwatora. Podobnie jak jego pracodawca, Norvel sprawia na zewnątrz dobre wrażenie. Na pozór przestał pić, ma prawdziwy dryg do naprawiania różnych rzeczy, uśmiecha się też do osób chodzących do kościoła. Nie krępuje się wyrażać wdzięczności pastorowi i zgromadzeniu, co wszystkich chwyta za serce.
Chociaż Joel McCorkindale prawdopodobnie ukrywa w swoim mrocznym wnętrzu potwora, monstrum to być może nigdy nie da o sobie znać. Jak dotąd radził sobie doskonale, utrzymując je w ryzach. Natomiast Norvel jest zepsuty do szpiku kości. Wszystko robi na pokaz i nie zdziwiłabym się, gdyby po kryjomu popijał. Nie znam bardziej obłudnej osoby w naszym miasteczku.
Kościół pokrywa Norvelowi czynsz za mieszkanie w Apartamentach Ogrodowych, płaci mu pensję, a jego członkowie regularnie zapraszają go do swoich domów na posiłki. W zamian za to Norvel sprząta budynki kościelne, dwa razy do roku myje okna, codziennie opróżnia kosze i utrzymuje w porządku parking. Do jego obowiązków należą też drobne naprawy. Oprócz tego najął się u Pardona jako dozorca. Ale nie robi niczego, co ma jakikolwiek związek z pracami domowymi, na przykład nie ładuje ogromnej kościelnej zmywarki, nie parzy też ani nie podaje kawy. Te dodatkowe obowiązki przypadają mnie, jeżeli akurat żadna z parafianek nie może ich wykonać bezpłatnie.
W kwartalnym zebraniu rady zarządzającej przedszkolem uczestniczą osoby wybrane na różne kadencje. Podczas tych spotkań panuje ożywiona atmosfera, a mnie prawie zawsze zlecają podawanie kawy i herbatników, bo parafianki podsłuchujące obrady (zależnie od indywidualnego usposobienia) umarłyby ze śmiechu lub wściekłe wypadłyby z sali.
Gdy weszłam, Norvel Whitbread obijał się w kościelnej kuchni, znajdującej się w najdalej od kościoła położonej części budynku przedszkola. O blat opierały się wielka miotła i szufelka, na wszelki wypadek zapewniając mu wiarygodne alibi.
– Jak leci [Jagleci], siostro Lily? – wycedził, popijając z puszki jakiś gazowany napój.
– Nie jestem twoją pieprzoną siostrą, Norvel.
– Jak chcesz tu jeszcze pracować, lepiej uważaj, co mówisz, kobieto.
– Jak chcesz tu jeszcze pracować, lepiej przestań dolewać prądu do coli.
Nawet z tej odległości czułam charakterystyczną woń burbona. Na zdominowanej przez nos chudej i niedożywionej twarzy Norvela pojawiło się osłupienie. Najwyraźniej od dawna nikt szczerze nie rozmawiał z pupilkiem neofitą. Miał na sobie ubranie podarowane przez jednego z członków zgromadzenia – brązowe luźne spodnie i luźną koszulę w pasy. Sam nigdy nie dokonałby takiego wyboru.
Gdy wyjmowałam dzbanek do kawy na dwadzieścia filiżanek, Norvel ruszył do kontrataku.
– Należę do Kościoła, a ty nie – wysyczał cichym, pełnym nienawiści głosem. – Jak myślisz, komu uwierzą na słowo?
– Coś ci powiem, Norvel. Idź i powiedz im, co chcesz. A oni albo ci uwierzą – a wtedy zwolnią mnie – co oznacza, że następna kobieta, którą tu przyjmą, z największą satysfakcją opowie im o twoim nałogu – albo wyrzucą ciebie, a przynajmniej zaczną ci się baczniej przyglądać. Moim zdaniem, tak czy inaczej tylko na tym stracisz.
Zawsze starałam się unikać albo ignorować Norvela, ale dzisiaj byłam zdecydowana na konfrontację. Być może moje powściągliwe zachowanie wobec Carltona wyczerpało zasoby uprzejmości na cały dzień, a może zaliczyłam o jedno spotkanie z żywym człowiekiem za dużo. Nieczęsto zdarzają się tygodnie, podczas których odzywam się do tak wielu ludzi jak dzisiaj.
W głowie Norvela kotłowały się jakieś myśli, ja tymczasem przygotowałam i nastawiłam ekspres do kawy, który po chwili zaczął obiecująco bulgotać. Wyjęłam tacę, na którą przełożyłam mieszankę herbatników z pozostawionych na ladzie białych pudełek.
– Czekaj, zaraz ci pokażę, suko – warknął Norvel. Pod bezlitosnym światłem jarzeniówek jego zapadłe policzki sprawiały wrażenie jeszcze bardziej wklęsłych.
– Coś mi mówi, że chyba nie – odpowiedziałam z absolutną pewnością siebie.
Pod wpływem alkoholu, diabelskiego podszeptu lub jednego i drugiego postanowił działać. Obiema rękami chwycił miotłę i próbował mnie nią dźgnąć. Chwyciłam fragment kija między jego dłońmi, zanurkowałam mu pod ręką i gwałtownie skręciłam. Na koniec schyliłam się, naciągając mu rękę. Bardzo bolesny chwyt. Wiem, bo sama to przeżyłam, gdy uczył mnie go Marshall. Norvel pisnął cienko, niczym nietoperz.
Jak było do przewidzenia, właśnie w tej chwili pojawił się w kuchni wielebny Joel McCorkindale. Wiedziałam, że to on wchodzi, jeszcze zanim go zobaczyłam. Poznałam jego płyn po goleniu, bo lubił słodkie zapachy. Wsunęłam prawą stopę za nogę Norvela, uniosłam ją lekko i kopnęłam go od tylu w staw kolanowy. Zwijając się z bólu, wylądował na czystej kuchennej podłodze.