Выбрать главу

– Teraz pragnę poruszyć kolejną, równie poważną sprawę. Chcę ją poprzedzić prośbą do was wszystkich, żebyście dzisiaj wieczorem w modlitwach pamiętali o naszej siostrze Thei, która przeżywa w domu bardzo trudne chwile.

W sali obrad zaległa cisza. Członkowie rady (nie wspominając o mnie) czekali bez tchu, by dowiedzieć się, co też takiego wydarzyło się w rodzinie Sedaków. Poczułam dziwny ból, że coś ważnego stało się u Marshalla, a ja dowiaduję się o tym z trzeciej ręki.

Brat McCorkindale z pewnością potrafił stopniować napięcie, przerywając opowieść w najciekawszym miejscu.

– Thea rozstała się z mężem. Mówię wam o tak bardzo osobistej sprawie, bo chcę, żebyście z odpowiedniej perspektywy potraktowali wydarzenie, o którym zaraz wam opowiem. Otóż jedna z matek zarzuca Thei, że dala klapsa jej córce.

Przeanalizowałam całe zdanie jeszcze raz, żeby zrozumieć, o co właściwie chodzi. Zmarszczyłam brwi. Bicie dzieci było surowo zakazane w tym przedszkolu – miałam zresztą nadzieję, że podobnie jak we wszystkich innych.

Wyraźnie usłyszałam zbiorowy okrzyk oburzenia.

– To coś znacznie poważniejszego niż ewolucja – orzekła ze smutkiem Lacey Dean Knopp. – Nie możemy tego puścić płazem, Joel.

– Oczywiście, że nie. Dobro dzieci oddawanych nam pod opiekę musi być najważniejsze – powiedział wielebny McCorkindale. Chociaż jego słowa sprawiały wrażenie, jakby wyuczył się ich na pamięć ze szkolnego podręcznika, odniosłam wrażenie, że naprawdę tak myśli. – Ale muszę wam powiedzieć, bracia i siostry w Chrystusie, iż Thea głęboko żałuje całego zajścia.

– To znaczy, że zaprzecza? – Jenny O'Hagen znów wykazała się refleksem.

– Thea mówi, że tego ranka dziecko odezwało się do niej niegrzecznie nie po raz pierwszy, ale siódmy łub ósmy. Oczywiście dobrze wie, iż jej praca polega na korygowaniu zachowania dzieci, lecz ponieważ przeżywa bardzo poważny stres, straciła panowanie nad sobą i zwracając dziewczynce uwagę, lekko dotknęła ją w policzek. O tak.

Znajdowałam się w dużej sali, więc nie mogłam docenić zdolności aktorskich wielebnego McCorkindale'a.

– Czy są jacyś świadkowie? – spytała Jenny.

Stwierdziłam, że doskonale sprawdziłaby się jako policjantka przesłuchująca zatrzymanych.

– Niestety nie. Thea była wtedy sama w sali z dziewczynką. Zatrzymała ją na przerwę, żeby uświadomić jej niewłaściwość zachowania.

Zapanowało milczenie. Pewnie członkowie zarządu zastanawiali się nad tym, co zaszło.

– Myślę, że musimy ją wezwać na dywanik – zagrzmiał głos jednego ze starszych członków rady. – Wobec dzieci z naszego przedszkola kary cielesne mogą stosować rodzice, ale nie wychowawcy.

Skinęłam głową na zgodę.

– Więc nie chcecie jej zwalniać? – zapytał znacząco Joel McCorkindale. – Musimy podjąć decyzję. Thea czeka na nią w napięciu. Przypominam, iż regularnie chodzi do kościoła i znalazła się w bardzo stresującej sytuacji. Rodzice dziewczynki zapowiedzieli już, że zaakceptują każdą naszą decyzję.

Zebrani praktycznie błagali McCorkindale'a, by pojechał prosto do Thei i zakomunikował jej, iż wybaczono jej występek – pod warunkiem że nigdy więcej się to nie powtórzy.

Pastor nie miał żadnych więcej sensacji, którymi mógłby się podzielić z zebranymi, i spotkanie wyraźnie zaczęło zmierzać ku końcowi. Stwierdziłam, że będzie lepiej, gdy zniknę, i wróciłam do kuchni, zanim pierwsi członkowie rady pojawili się w drzwiach sali. Przyszło mi do głowy, że Joel McCorkindale może wpaść do kuchni i zażądać więcej informacji na temat mojej konfrontacji z Norvelem, ale po wyjściu zebranych usłyszałam jego kroki na schodach wiodących do gabinetu na piętrze.

Umyłam naczynia, a pozostałe herbatniki zapakowałam do szczelnie zamykanych foliowych woreczków. Zaczęłam żałować, że nie zostałam w kuchni przez całe spotkanie. Za kilkanaście minut miałam się spotkać z Marshallem Sedaką. Fakt, iż wiem coś o jego życiu prywatnym, o czym sam mi nie powiedział, sprawił mi przykrość. Rzuciłam okiem na duży wodoszczelny zegarek, pośpiesznie wyżęłam myjkę i rozłożyłam do wyschnięcia na przegrodzie między komorami zlewozmywaka. Dochodziła za dwadzieścia siódma.

Na przebranie się w karategę zostało mi tylko kilka minut, więc nieszczególnie się ucieszyłam, gdy ujrzałam Claude'a Friedricha wspartego o służbowy samochód. Najwyraźniej czekał na mnie. Zaparkował tuż przed moim domem. Myślał, że wytrąci mnie tym z równowagi?

– Dzień dobry, panno Bard – przywitał mnie swoim tubalnym głosem.

Ręce trzymał swobodnie skrzyżowane na piersi. Nie miał na sobie munduru, lecz koszulę w zielono-brązowe paski i spodnie koloru khaki.

– Naprawdę bardzo się teraz śpieszę – powiedziałam, starając się, by nie zabrzmiało to opryskliwie. Mógłby odnieść wrażenie, że straciłam panowanie nas sobą.

– Czy do głównych zalet mieszkania w małej miejscowości nie zalicza się przypadkiem wolniejsze tempo życia? – zapytał niespiesznie.

Zatrzymałam się jak wryta. Wyczułam w powietrzu coś bardzo niepokojącego.

– Shakespeare to spokojniejsze miasto niż na przykład Memphis – dodał.

Poczułam nagły, ostry ból głowy. Chociaż wiedziałam, iż wywołały go emocje, przypominał atak migreny. Nagle poczułam falę wściekłości tak silnej, że się wyprostowałam.

– Ani słowa więcej – powiedziałam tak dobitnie, że nie poznałam własnego głosu. – Wara panu od tego.

Ruszyłam do domu, nie patrząc na niego. Wiedziałam, że jeżeli zapuka, będzie mnie musiał aresztować, bo postaram się zrobić mu krzywdę. Oparłam się o drzwi, a serce zaczęło mi walić w piersi jak młot. Usłyszałam, że odjeżdża. Kilka razy musiałam umyć spocone dłonie, zanim zdjęłam robocze ciuchy i wskoczyłam w nieskazitelnie białe spodnie od kimona. Góra i pas były już zwinięte w małej torbie. Do Body Time pojadę ubrana tylko w biały podkoszulek, a potem włożę kaftan karategi. Wsadziłam rękę do sportowej torby i pogładziłam zielony pas, który tak wiele dla mnie znaczył. Potem spojrzałam na zegar i kuchennymi drzwiami wyszłam pod wiatę.

Na parking Body Time dotarłam dopiero o wpół do ósmej. Po raz pierwszy chyba się spóźnię. Pchnęłam szklane drzwi i pośpieszyłam przez główną salę – salę do ćwiczeń z ciężarami. O tak późnej godzinie tylko kilku entuzjastów jeszcze ćwiczyło z hantlami lub na maszynach. Znałam ich z widzenia, więc kiwnęłam głową na powitanie.

Szybko przeszłam na przeciwną stronę sali i znalazłam się w korytarzu, który prowadził kolejno do biura, natrysków, pokoju masażu, solarium i magazynku. Na końcu znajdowały się podwójne drzwi. Poczułam ukłucie niezadowolenia. Jeżeli były zamknięte, znaczyło to, że zajęcia już się rozpoczęły.

Delikatnie obróciłam gałkę, starając się zachowywać cicho. Na progu ukłoniłam się, przyciskając torbę pod pachą. Gdy się wyprostowałam, zobaczyłam, że wszyscy ćwiczący stali już w pozycji shiko-dachi – nogi w rozkroku, na twarzach spokój, ręce skrzyżowane na klatkach piersiowych. Kilka par oczu zwróciło się w moim kierunku. Podeszłam do jednego z krzeseł stojących pod ścianą. Zdjęłam buty, skarpetki i odwrócona do ściany włożyłam karategę. Owinęłam obi wokół pasa i w rekordowym czasie zawiązałam węzeł, a potem cicho pobiegłam na swoje miejsce w drugim rzędzie. Raphael Roundtree i Janet Shook dyskretnie rozsunęli się na boki, robiąc mi miejsce. Byłam im za to wdzięczna.

Ukłoniłam się krótko Marshallowi, nie patrząc mu w oczy, a potem przyjęłam pozycję. Po kilku sekundach na uspokojenie oddechu zerknęłam na niego. Lekko uniósł ciemne brwi. Zawsze sprawia wrażenie opanowanego, wykorzystując do maksimum swoje ćwierć – orientalne pochodzenie. Trójkątna twarz o karnacji gdzieś między różem rasy białej a azjatycką kością słoniową emanowała spokojem. Lecz układ brwi przypominający ptasie skrzydła wiele mi powiedział – zaskoczenie, rozczarowanie, dezaprobata.