Twarz Marshalla ma zdecydowanie trójkątny kształt, z wąskimi wargami i nosem, który wiele razy spłaszczono. Marshall wyglądem bardzo przypomina kota, lecz nie ma w sobie nic z jego delikatności. Budową ciała bardziej przywodzi na myśl buldoga.
A więc powinnam mu powiedzieć, o co chodzi, albo że nic mu nie powiem – pomyślałam. Czekał bez żadnych oznak zniecierpliwienia.
– Czy Pardon Albee był twoim wspólnikiem? – zapytałam wreszcie.
– Tak.
– I co teraz?
– Mieliśmy umowę. Na wypadek śmierci jednego z nas drugi miał przejąć cały interes. Pardon nie miał rodziny. Ja miałem Theę, ale Pardon nie chciał się z nią dogadywać. Więc wykupił dla mnie polisę ubezpieczeniową na życie na dość wysoką kwotę. Thea dostałaby te pieniądze zamiast udziału w interesie, gdyby to mnie się coś przytrafiło.
– Więc… teraz jesteś właścicielem całego Body Time.
Skinął głową, nie przestając wpatrywać się we mnie. Dotąd to ja przewiercałam innych wzrokiem, więc usiedzenie na miejscu dużo mnie kosztowało. Poza tym Marshall znajdował się o wiele bliżej mnie, niż ośmielali się dotąd podejść inni ludzie.
– To świetnie – powiedziałam z wysiłkiem.
Znów skinął głową.
– Czy składałeś już zeznania w sprawie Pardona? – zapytałam.
– Jutro wybieram się na komisariat do Dolpha Stafforda. Nie chciałem, żeby tu przychodzili.
– Pewnie.
Pomyślałam, że nie powinnam poruszać sprawy Thei. O tym, że uderzyła dziecko w przedszkolu, nie powinnam wiedzieć, chociaż znając operatywność poczty pantoflowej w Shakespeare, wszyscy w mieście z pewnością poznali już taką czy inną wersję incydentu. Poza tym nie mogłam tak po prostu wyskoczyć z pytaniem, dlaczego postanowił się z nią rozstać.
Atmosfera zaczynała gęstnieć, a ja czułam się coraz bardziej nieswojo.
– A… inne sprawy? – zapytał spokojnie.
Obrzuciłam go spojrzeniem pełnym niedowierzania, a potem znów spuściłam wzrok, bo zaplątały mi się przeklęte sznurowadła.
– Nic ważnego – powiedziałam niedbale.
– Odszedłem od Thei.
– Oo!
Jeszcze przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem, a potem poczułam, jak wzbiera mi w gardle histeryczny śmiech.
– Nie chcesz wiedzieć dlaczego?
– Co? Dlaczego co?
Wiedziałam, że głupio to zabrzmiało, ale nie mogłam się skupić. Samo siedzenie bez ruchu wymagało ode mnie bardzo dużego wysiłku. Rozmowa na delikatne tematy, bliskość fizyczna i sprawy osobiste zawsze wyprowadzają mnie z równowagi.
Marshall pokręcił głową.
– Nic takiego, Lily. A teraz ja chciałbym cię o coś zapytać. Mogę?
Niepewnie skinęłam głową. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wyglądamy jak dwa drewniane ptaszki na huśtawce, na przemian kiwające się do siebie.
– Skąd masz te blizny? – zapytał łagodnie.
ROZDZIAŁ 5
Nagle zrobiło mi się duszno.
– Nie sądzę, żebyś chciał wiedzieć – odparłam.
– A jednak chcę – nalegał Marshall. – Nie zrobimy ani kroku dalej, jeżeli nie będę wiedział.
Spojrzałam w lustro za plecami Marshalla i ujrzałam kogoś, kogo nie poznawałam.
– Ci, którzy się dowiadują, nigdy nie myślą o mnie tak samo jak wcześniej – wykrztusiłam.
Nagle zaschło mi w ustach tak bardzo, że miałam kłopoty z mówieniem.
– Z mojej strony nic się nie zmieni – obiecał.
Zmieni się. Gdy się dowie, nie wiem, co stanie się z milczącą więzią między nami – więzią, która najwyraźniej już mu nie wystarczała.
– Dlaczego chcesz, żebym ci o tym opowiedziała?
Czułam, że zaciśnięte w pięści dłonie zaczynają drżeć.
– Nie poznam cię lepiej, dopóki się tego nie dowiem – wyjaśnił cierpliwie pewnym głosem. – A chciałbym poznać cię lepiej.
Jednym szybkim ruchem zdarłam z siebie T-shirt.
Miałam pod nim zwykły biały sportowy biustonosz. Marshall ledwo stłumił okrzyk, widząc blizny w całej okazałości. Nie patrząc mu w oczy, odwróciłam się trochę, żeby mógł zobaczyć te, które krzyżowały się na plecach jak dodatkowe ramiączka biustonosza. Znów się odwróciłam, pokazując mu te na górnej części klatki piersiowej. Usiadłam prosto, żeby mógł zobaczyć cieńsze białe blizny, schodzące łukiem za pas moich spodni.
Dopiero wtedy spojrzałam mu w oczy.
Nawet nie mrugnął. Widziałam, jak mocno zacisnął zęby. Z całych sił starał się nie zmienić wyrazu twarzy.
– Wyczułem je, kiedy chwyciłem cię za rękę na zajęciach w zeszłym tygodniu, ale nie przypuszczałem, że są tak…
– Rozległe? – zapytałam brutalnie. Nie pozwolę mu się odwrócić.
– Czy piersi też masz pocięte? – zapytał, podejmując godną uznania próbę zachowania neutralnego tonu.
– Nie. Ale wszędzie dookoła. Kółka, wzorki.
– Kto to zrobił?
To, co mi się przydarzyło, przecięło moje życie na pół – znacznie głębiej i bardziej nieodwracalnie niż ostrza noży, które wyryły mi na skórze krwawe girlandy. Wbrew sobie wróciłam do piekła, przypominając sobie tamte upiorne chwile. Był czerwiec…
Upały dawały się we znaki już od miesiąca. Skończyłam college i od trzech lat mieszkałam w Memphis. Miałam ładne mieszkanie w jednej ze wschodnich dzielnic i pracowałam w biurze w największej agencji w mieście oferującej usługi sprzątania biur i prowadzenia domów pod nazwą Queen of Clean – Królowa Czystości. Mimo głupiej nazwy było mi tam dobrze. Do moich zadań należało układanie grafiku dla pracowników. Przeprowadzałam też wyrywkowe kontrole na miejscu i telefonowałam do klientów, żeby sprawdzić, czy są zadowoleni. Zarabiałam przyzwoicie i kupowałam dużo ubrań.
Kiedy w tamten czerwcowy wtorek wyszłam z pracy, miałam na sobie granatową sukienkę z krótkim rękawem, z dużymi białymi guzikami z przodu, i białe skórzane czółenka. Nosiłam wtedy długie jasnobrązowe włosy i byłam dumna z długich wypielęgnowanych paznokci. Spotykałam się z jednym ze współwłaścicieli firmy produkującej butelkowaną wodę.
Traf chciał, że od jakiegoś czasu miałam kłopoty ze skrzynią biegów w moim samochodzie, który i tak zaczął już wymagać gruntownej naprawy. Wychodząc z pracy, martwiłam się, że lada chwila zmieni się on w skarbonkę bez dna.
Autostradą dojechałam do zjazdu w Goodwill Road i tam mój pojazd zupełnie odmówił współpracy. Nieco dalej przy tej samej ulicy zauważyłam stację obsługi. Na drodze panował spory ruch, wszędzie było pełno ludzi. Zaczęłam schodzić, lawirując między pojazdami tłoczącymi się na wąskim zjeździe. Niespodziewanie zatrzymał się przy mnie powoli jadący minivan. Ucieszyłam się, bo miałam nadzieję, że jego właściciel podwiezie mnie do serwisu.
Drzwi pasażera otworzył ktoś, kto siedział z tyłu. Natychmiast cofnął się i zniknął na swoim siedzeniu za miejscem pasażera. Kierowca trzymał w ręku broń.
Gdy zrozumiałam, co się dzieje, zamiast się ewakuować, stałam i czułam, że serce mi wali tak głośno, iż prawie nie mogę zrozumieć, co mówi facet w samochodzie.
– Wsiadaj albo cię zastrzelę na miejscu.
Miałam do wyboru: zeskoczyć ze zjazdu i dostać się pod koła samochodu jadącego drogą poniżej, kazać mu strzelać albo wsiąść.
Podjęłam błędną decyzję. Wsiadłam.
Później dowiedziałam się, że mężczyzną, który trzymał mnie na muszce, był kuty na cztery nogi porywacz Louis Ferrier, zwany przez klientów Nap. Specjalizował się w porywaniu kobiet i dzieci – większość znikała na zawsze. Ofiary, które udało się odnaleźć, były bez wyjątku martwe – umysłowo lub fizycznie. Nap odsiedział w więzieniu jakiś wyrok, ale nie za czyny, dzięki którym zyskał złą sławę.