– To bardzo piękne imię – powiedziałam. – A ile masz lat?
Chyba zadawałam właściwe pytania, bo Marcus i dziecko wydawali się zadowoleni.
Chłopiec wystawił do góry trzy paluszki. Stłumiłam dreszcz niepokoju, widząc, jakie są malutkie. Kruchość dzieci przeraża mnie tak bardzo, że z dużą ostrożnością nawiązuję z nimi jakiekolwiek związki emocjonalne. Czy kiedykolwiek wystarczy mi czujności, żeby ochronić coś tak delikatnego i cennego? Niektórzy ludzie nic sobie z tego nie robią. Nie wiem, czy to głupota, czy też brak zdolności przewidywania. Wydaje im się, że dzieci dożyją dorosłości i nikt ich nie skrzywdzi.
Zorientowałam się, że z moją twarzą stało się coś niedobrego. Niepewne oczy dziecka i gasnący uśmiech przywołały mnie z powrotem do rzeczywistości.
Uśmiechnęłam się szeroko i delikatnie poklepałam dziecko po plecach.
– Kiedyś będziesz bardzo duży i silny – powiedziałam i wstałam. – To twój syn, Marcus?
– Tak, jedynak – powiedział z dumą. – Od kilku miesięcy jesteśmy z żoną w separacji, ale oboje zgodziliśmy się, że powinienem spędzać z nim tak dużo czasu, jak się da.
– To znaczy, że byłeś w pracy na drugą zmianę – stwierdziłam, nie mogąc znaleźć innego tematu do rozmowy.
Marcus skinął głową.
– Wróciłem do domu, przespałem się chwilę, a potem odebrałem chłopca od matki, zanim wyszła do pracy. Pracuje w biurze opieki społecznej.
– Macie jakieś ciekawe plany na dzisiaj? – spytałam uprzejmie, próbując nie patrzeć na zegarek.
W czwartki rano o wpół do dziewiątej muszę się stawić u Drinkwaterów.
– Na początek wybieramy się do McDonalda na śniadanie – odparł Marcus – a potem pójdziemy do mnie, zagramy w Candy Land, a może obejrzymy odcinek Barney’a i przyjaciół? Co ty na to, kolego?
– McDonald, McDonald! – wołał Kenya, ciągnąc ojca za ręce.
– Czas go nakarmić – stwierdził Marcus. Pokręcił głową, widząc, jak niecierpliwi się chłopiec, ale szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– Pardon pewnie krzywo na niego patrzył – zagadnęłam. – Pamiętam, jak mówił, że mieszkania w Apartamentach Ogrodowych są tylko dla dorosłych.
– Kenya był już kiedyś u mnie i pan Albee nie miał nic przeciwko temu – odparł Marcus, patrząc, jak chłopiec puszcza się biegiem po chodniku. – Zastanawiam się, co zrobi następny właściciel. Wiesz może, kto to będzie?
– Nie – odpowiedziałam powoli. Z kwestią spadku po Pardonie zetknęłam się już po raz drugi. – Nie mam zielonego pojęcia. Ale mogę spróbować się dowiedzieć.
– Daj mi znać – poprosił Marcus i pomachał ręką w geście pożegnania.
– Uroczy dzieciak – powiedziałam i przez chwilę patrzyłam, jak dogania syna, a potem odwróciłam się i poszłam do domu.
U Mela i Helen Drinkwaterów sprzątam raz w tygodniu przez trzy i pól godziny. Oboje są po pięćdziesiątce i pracują – on jest członkiem rady miasta, ona ekonomistką w banku. Nie robią wiele bałaganu, lecz mają duży stary dom, a kilka razy w tygodniu zaglądają do nich wnuki mieszkające przy tej samej ulicy.
U pani Drinkwater nie ma miejsca na improwizację. Zawsze przygotowuje dla mnie listy rzeczy do zrobienia. Najpierw chciała, żebym odkreślała wszystko, co zrobiłam, i zostawiała je w każdym z pomieszczeń, których dotyczyły, ale odmówiłam. Muszę przyznać, że na początku, gdy uczyłam się zakresu obowiązków, listy się przydawały, ale później zaczęły mi się za bardzo kojarzyć z dziecinnymi malowankami, w których kolory poszczególnych fragmentów obrazków oznaczano cyframi.
Chcąc jej dać do zrozumienia, co sądzę na ten temat, na początku naszej współpracy zostawiałam puste listy dokładnie na środku pokojów. Pani Drinkwater (przysięgłam sobie, że nigdy nie nazwę jej Helen) nie skomentowała tego ani słowem.
Kiedyś zostawiła obok pralki stos brudnych ubrań, a na nich kartkę z prośbą, żebym „wrzuciła rzeczy do pralki, a potem do suszarki”. Za pierwszym razem zagotowałam się ze złości, ale posłusznie wykonałam polecenie, gdy jednak zdarzyło się to po raz kolejny, zostawiłam jej odręcznie napisaną notatkę o treści: „Tego nie ma na żadnej liście”. Pani Drinkwater przestała dodawać mi nowych obowiązków.
Piętrowy dom z przełomu wieków mieści się w najstarszej zachowanej dzielnicy Shakespeare. Położony jest w pewnej odległości od ulicy i należy do niego jeszcze przynajmniej z pół akra lasu na tyłach, który Drinkwaterowie pozostawili nietknięty. Fasadę pomalowano na żółto, ozdobne detale na biało, a okiennice na ciemno zielono. Dom prezentował się szczególnie uroczo w jasnym ciepłym świetle poranka.
Dzisiaj rano miałam się nad czym zastanawiać. Marshall rozstał się z Theą i oznajmił mi to takim tonem, jakby to miało jakiś związek ze mną. Gdy sprzątałam w łazience na piętrze, zastanawiałam się, czy nadal żywi do mnie choć iskrę uczucia, po tym co zaszło ubiegłej nocy. W przeszłości, gdy czułam coś więcej niż tylko przelotną sympatię do jakiegoś mężczyzny, wystarczyło, żebym mu powiedziała o moich przejściach, żeby go odstraszyć. Z wyjątkiem jednego, który podniecił się tak bardzo, że chciał mnie posiąść przemocą. Obroniłam się, ale kosztowało mnie to sporo czasu i wysiłku. Dlatego postanowiłam uczyć się sztuk walki, które okazały się najprzyjemniejszą jak dotąd rzeczą w moim życiu.
Takie myśli pukały do mojej świadomości. Porównywałam je do kropli deszczu padających na chodnik, bo dotyczyły spraw dla mnie ważnych, lecz nie pochłaniały zupełnie mojej uwagi. Myślałam też o osadzie na wannie Drinkwaterów i co zrobić z komiksem znalezionym za toaletą. Dopiero gdy deski podłogi na parterze zaskrzypiały po raz drugi, zwróciłam na to uwagę.
Zamarłam bez ruchu, trzymając gąbkę nad umywalką. Spojrzałam w lustro niewidzącym wzrokiem, starając się zrozumieć przyczynę skrzypnięcia.
Drinkwaterowie wychodzą do pracy kwadrans po ósmej. Zawsze zostawiają drzwi kuchenne otwarte, bo wiedzą, że przychodzę o wpół do dziewiątej i zamykam je na klucz, chociaż włamania za dnia w tej części miasta praktycznie się nie zdarzają.
A wiec podczas tego kwadransa ktoś musiał się zakraść do domu.
Zamknęłam oczy, by lepiej słyszeć. Bezszelestnie ściągnęłam gumowe rękawice i odłożyłam je do umywalki. Intruz jeszcze nie dotarł na górę, miałam więc czas, żeby się przygotować.
Nie miałam czasu zdejmować butów. Wyszłam bezgłośnie z łazienki, próbując sobie przypomnieć, w którym dokładnie miejscu na parterze skrzypi podłoga. Jeśli zdążę się ukryć za ścianą na korytarzu w miejscu, w którym łączy się on ze schodami, będę mogła zaatakować, gdy wejdzie na górę.
Z każdym krokiem byłam coraz bliżej schodów. Po drodze na przemian zginałam i prostowałam ręce, żeby rozluźnić mięśnie. Serce zaczęło mi walić jak młot i poczułam lekki zawrót głowy, ale byłam gotowa – nie bałam się walki.
Wiedziałam, że powinnam się odprężyć, w przeciwnym razie napięte mięśnie sprawią, iż będę poruszać się trochę wolniej… musiałam myśleć o tak wielu rzeczach naraz.
Usłyszałam kroki na schodach.
Odruchowo zacisnęłam dłonie w pięści i napięłam mięśnie nóg. Serce coraz szybciej pompowało krew.
Cichy szelest, coś jakby materiału przesuwającego się wzdłuż ściany. Bardzo blisko.
Potem cichy dźwięk, którego nie potrafiłam zinterpretować. Zmarszczyłam brwi.
Chyba jakiś przedmiot z metalu.
I kolejne skrzypnięcie schodów.
Czy to na pewno jeden z dolnych stopni?
Ze zdziwieniem pokręciłam głową.
Kolejny odgłos nadszedł z zupełnie innego miejsca, położonego znacznie dalej od schodów. Z głębi kuchni…
Uciekał, ten drań uciekał!
Zbiegłam ze schodów, nie zwracając uwagi na coś białego. Wściekłość niosła mnie jak na skrzydłach. Miałam wrażenie, że zupełnie nie dotykam nogami podłogi. Gdy dobiegałam do kuchni, usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Chociaż spóźniłam się tylko o kilka sekund, intruzowi to wystarczyło, by ukryć się w zaroślach na tyłach domu Drinkwaterów.