Drzwi otworzyła mi Jenny, więc zorientowałam się, że wczoraj pracowała na drugiej zmianie. Po zamknięciu restauracji jedno z nich – to z nocnej zmiany – zwykle wracało do domu o jedenastej albo dwunastej i odsypiało zarwaną noc następnego ranka, podczas gdy drugie wstawało o piątej, żeby o szóstej otworzyć lokal. Shakespeare to miasto, w którym wcześnie się wstaje i wcześnie chodzi spać.
Jenny ma rude włosy, piegi, płaski biust i szerokie biodra. Starannie dobrany strój skutecznie kamufluje te defekty urody, lecz dzisiaj w szlafroku w kwiaty nie miała zamiaru mi imponować. Poza tym i tak traktuje mnie jak część umeblowania. Po obojętnym przywitaniu zagłębiła się z powrotem w fotelu i zapaliła papierosa. Wróciła do śledzenia talk-show, który jakoś nigdy nie zwrócił mojej uwagi.
Jako jedyna spośród osób widzianych przeze mnie w ciągu minionych pięciu dni zachowywała się zupełnie normalnie.
O'Hagenowie sami sobie piorą, ale nie znoszą sprzątać we własnej kuchni. Specjalnie mnie to nie dziwi, przecież prowadzą restaurację. Dlatego prawie zawsze ładuję ich zmywarkę po brzegi. Czasami mam wrażenie, że zostawiają naczynia z całego tygodnia. W koszu na śmieci jest zawsze pełno tacek po potrawach do odgrzewania w mikrofali i puszek po gotowych posiłkach. Temu też się nie dziwię. Pewnie po powrocie do domu nie mają ochoty gotować.
Jenny zignorowała mnie zupełnie, gdy wykonując swoje obowiązki, chodziłam po mieszkaniu. Nie zareagowała nawet wtedy, gdy zdjęłam wszystko ze stolika telewizyjnego tuż obok niej, a potem odłożyłam całą zawartość z powrotem, lecz ładnie uporządkowaną. Nie znoszę dymu papierosów Jenny. O'Hagenowie to jedyni moi klienci, którzy palą. Gdy sobie to uświadomiłam, poczułam lekkie zdziwienie.
Po godzinie zadzwonił telefon. Usłyszałam, że Jenny podnosi słuchawkę i ścisza głos w telewizorze. Specjalnie się nie starając, słyszałam, jak przez kilka minut mruczy coś do słuchawki, a potem ją odkłada.
W głównej sypialni błyskawicznie zmieniłam pościel i przykryłam łóżko kapą. Opróżniłam popielniczkę po stronie Jenny (rude włosy na poduszce) i przechodziłam właśnie na drugą, by zająć się popielniczką jej męża, gdy w drzwiach pojawiła się pani domu.
– Dzięki za potwierdzenie zeznań Toma – powiedziała niespodziewanie.
Spojrzałam na nią, starając się coś odczytać z wyrazu okrągłej piegowatej twarzy, ale zauważyłam tylko niechęć. Jenny nie lubiła czuć się komukolwiek zobowiązana.
– Nic wielkiego nie zrobiłam. Powiedziałam tylko prawdę – wyjaśniłam, wrzucając pety do worka na śmieci i wycierając popielniczki.
Z cichym brzękiem odłożyłam je na nocną szafkę. Na podłodze zauważyłam ołówek, więc przykucnęłam, podniosłam go i włożyłam do szuflady.
– Wiem, że historia Toma brzmi trochę zabawnie – ciągnęła niepewnie, jakby czekając na moją reakcję.
– Nie dla mnie – odparłam lakonicznie. Obrzuciłam wzrokiem sypialnię, nie zauważyłam żadnych niedoróbek i ruszyłam ku drzwiom drugiej, którą O'Hagenowie przerobili na biuro. Jenny usunęła się, by mnie przepuścić.
Wyjęłam zza paska ścierkę i zaczęłam odkurzać w biurze. Ku mojemu zdziwieniu Jenny poszła za mną. Spojrzałam na zegarek, nie przerywając pracy. Byłam umówiona u Winthropów o pierwszej, ale wcześniej chciałam zjeść lunch.
Jenny zauważyła moje spojrzenie.
– Proszę sobie nie przeszkadzać – powiedziała zachęcająco, zupełnie jakby trzeba mnie było popędzać. – Chciałam tylko, żeby pani wiedziała, że jesteśmy wdzięczni. Tom ucieszył się, kiedy nie musiał więcej odpowiadać na żadne pytania.
O jednym z nich pomyślałam tego ranka. W innej sytuacji nie przyszłoby mi do głowy pytać o coś takiego, ale miałam jej dość, bo na przemian to mnie ignorowała, to chodziła za mną krok w krok.
– Czy pytali go na policji, po co szedł na górę, skoro mieszka na parterze? – zapytałam.
Byłam odwrócona plecami do Jenny, ale usłyszałam krótkie, urywane westchnienie. Mogło to oznaczać tylko jedno: zaskoczenie.
– Tak, Claude właśnie o to pytał – odparła. – Chciał się czegoś więcej dowiedzieć, bo Tom wcześniej o tym nie wspomniał.
Wiedziałam, dlaczego Friedrich tak postąpił. Przecież sam mieszkał na piętrze naprzeciwko Norvela Whitbreada.
– I co mu powiedział?
– Nie pani sprawa – warknęła.
Nareszcie coś w stylu starej dobrej Jenny O'Hagen.
– Pewnie nie – mruknęłam.
Przejechałam szmatką po metalowych okuciach fotela za biurkiem.
– Bo przecież… – Nagle zamilkła, potem się odwróciła i poszła do sypialni, starannie zamykając za sobą drzwi.
Pojawiła się dopiero wtedy, kiedy skończyłam sprzątanie – czego nie mogłam uznać za zupełny zbieg okoliczności – ubrana w luźną jasnozieloną bluzkę wypuszczoną na szare spodnie.
– Wszystko aż błyszczy – powiedziała, nie patrząc.
A więc nowa Jenny znów czegoś ode mnie chce. Mimo wszystko wolę tę starą, znajomą. Przynajmniej wtedy wiem, na czym stoję.
– Uhm. Wypisze mi pani czek czy zapłaci przelewem?
– Proszę, tu są pieniądze. W gotówce.
– Okej.
Napisałam pokwitowanie, schowałam pieniądze do kieszeni i odwróciłam się do wyjścia.
Poczułam jednak, że Jenny zbliża się do mnie, więc szybko się odwróciłam.
– Wszystko w porządku! – zawołała pośpiesznie, cofając się o kilka kroków. – Chciałam tylko powiedzieć, że Tom na chwilę zajrzał na piętro. Był na górze, ale nie robił nic złego.
Ku mojemu zdumieniu zaczerwieniła się na twarzy, zwłaszcza wokół oczu i nosa, jakby miała za moment wybuchnąć płaczem.
Miałam nadzieję, że się nie rozpłacze. Za nic na świecie nie podeszłabym do niej, nie wspominając o pocieszaniu.
Najwyraźniej doszła do tego samego wniosku.
– Do zobaczenia w przyszłym tygodniu – powiedziała głuchym głosem.
Wzruszyłam ramionami, podniosłam wiadro z przyborami i wyszłam.
– Do widzenia – rzuciłam przez ramię.
Niech wie, że nie jestem nieuprzejma.
Energicznie zamknęłam drzwi, jakbym zamierzała zaraz wyjść z budynku, lecz zatrzymałam się i rozejrzałam po korytarzu. Nie zauważyłam nikogo, nie usłyszałam też żadnego ruchu. Było piątkowe południe, więc oprócz Yorków i pani Hofstettler wszyscy powinni być w pracy.
Przyszło mi do głowy, że wnęka pod schodami (w której Pardon trzymał różne drobiazgi, takie jak zapasowe żarówki i odkurzacz przemysłowy do sprzątania korytarzy) doskonale nadawałaby się na tymczasowe miejsce spoczynku wędrujących zwłok Pardona.
A ja miałam do niej klucz.
Pardon dał mi go trzy lata wcześniej, kiedy wyjechał na jedyne wakacje, jakie pamiętałam. Wybrał się do Cancun na wycieczkę autokarową w towarzystwie złożonym przeważnie z innych mieszkańców Shakespeare. Na czas jego nieobecności do moich zadań należało sprzątanie korytarzy, mycie szyb w tylnych drzwiach, sprzątanie parkingu, a w razie awarii telefonowanie po właściwych fachowców. Dał mi klucz, lecz nigdy nie poprosił o jego zwrot, być może spodziewając się, że kiedyś wybierze się jeszcze na inne wycieczki.
Po jakimś czasie okazało się, że trząsł się o swoje zdrowie niezupełnie bezpodstawnie. Kardiolog z Little Rock powiedział mu, że rzeczywiście cierpi na pewną niezbyt poważną dolegliwość serca. Pardon na zawsze zrezygnował z dalszych wyjazdów z obawy, że coś złego przytrafi mu się za granicą. Gdy tylko nadarzyła się sposobność, pokazywał wszystkim zdjęcia z Cancun i opowiadał, że cudem uniknął śmierci.
Wszystkie klucze, jakie powierzali mi zleceniodawcy, opisywałam własnym szyfrem. Gdyby mi je skradziono, nie chciałam, by złodziej mógł bez przeszkód dostać się do domów i biur moich klientów. Kod, z którego korzystałam, nie był szczególnie skomplikowany: po prostu używałam następnej litery alfabetu. Na przykład na klucz do wnęki w Apartamentach Ogrodowych Shakespeare nakleiłam taśmę maskującą, na której niezmywalnym czarnym pisakiem napisałam trzy litery: BPT.