Выбрать главу

Zauważyłam, że złodziej odstawił wózek. Na pierwszy rzut oka pojemniki na śmieci znajdowały się na swoich miejscach, lecz po chwili stwierdziłam, że odwrócił ich kolejność. Niebieski pojemnik zawsze stał po prawej, a brązowy po lewej stronie. Otworzyłam tylne drzwi i weszłam do środka, nie zapalając światła. Znalazłam właściwą szufladę kuchennej szafki i wyjęłam dwie zapinki. Użyłam ich do zamknięcia worków na śmieci, które wcześniej znajdowały się w pojemnikach. Potem włożyłam do środka nowe worki – te, w które wcześniej zapakowano ciało – i zamknęłam pierwszy komplet worków w drugim. Pomyślałam sobie, że nie powinnam oglądać wózka w środku nocy, a wciąganie go do domu spowodowałoby za dużo hałasu. Będzie musiał poczekać do rana.

Zrobiłam wszystko, co mogłam, by zatrzeć mimowolny współudział w wydarzeniach, które rozegrały się tej nocy.

Powinnam już się położyć, lecz nie opuszczało mnie przeczucie, że o czymś zapomniałam. W ten sposób przypominało o sobie wychowanie dziewczynki typowe dla klasy średniej, zresztą jak zawsze w najmniej spodziewanej i odpowiedniej porze. Doczesne szczątki znanej mi osoby leżały samotnie w ciemnościach. Tak nie powinno być.

Nie mogłam zatelefonować na posterunek policji, bo prawdopodobnie połączenia przychodzące nagrywano lub inaczej notowano, nawet w tak malej mieścinie jak Shakespeare. A może powinnam po prostu o wszystkim zapomnieć? I tak ktoś znajdzie go rano. A jeżeli będą to małe dzieci, mieszkające przy ulicy Latham… Nagle przyszedł mi do głowy pomysł, do kogo powinnam zatelefonować. Zawahałam się, kręcąc młynka palcami. Podświadomość mówiła, że to niezbyt rozsądna decyzja. Weź się do roboty i skończ wreszcie z tym wszystkim – powiedziałam sobie.

Wyjęłam latarkę. Posiłkując się jej słabnącym blaskiem, w maleńkiej książce telefonicznej odczytałam numer. Wystukałam właściwe cyfry, wysłuchałam trzech sygnałów, po których odezwał się zaspany męski głos:

– Claude Friedrich.

– Posłuchaj – powiedziałam, zdziwiona, jak szorstko i chrapliwie zabrzmiały moje słowa. Odczekałam chwilę.

– Okej – w głosie mojego rozmówcy zabrzmiała nutka czujności.

– W parku po drugiej stronie ulicy jest trup – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.

Dyskretnie wśliznęłam się do pokoju treningowego. Przez okno dostrzegłam, że na pierwszym piętrze w mieszkaniu Claude'a Friedricha tuż obok Deedry Dean zapaliło się światło.

Zrobiłam wszystko, co mogłam.

Z miłym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku przebrałam się w nocną koszulę. Z ulicy dobiegł mnie odgłos samochodu, więc na palcach weszłam do ciemnego salonu, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Friedrich potraktował mój telefon bardzo poważnie. W pośpiesznie narzuconym na siebie ubraniu rozmawiał z jednym z policjantów z nocnego patrolu, Tomem Davidem Meicklejohnem. Jak się spodziewałam, ruszyli do parku tą samą alejką, którą wybrał złodziej wózka. Obaj mieli w dłoniach potężne latarki „czaszkołupy”.

Sprawa zamknięta – pomyślałam, wracając do sypialni i wpełzając do dwuosobowego łóżka. Okryłam się kołdrą przebraną w świeżą poszewkę, przyłożyłam głowę do poduszki i natychmiast – wreszcie – zapadłam w sen.

ROZDZIAŁ 2

Nazajutrz był wtorek. Tego dnia przed południem przychodzę do pani Marie Hofstettler. Jej syn Chuck mieszka w Memphis. Interesuje się matką, lecz nie na tyle, by zadać sobie trud przyjazdu do Shakespeare i zobaczyć się z nią osobiście. Zamiast tego dobrze mi płaci za to, bym dwa razy w tygodniu dotrzymywała jej towarzystwa.

Zawsze trochę sprzątam, przepuszczam garderobę pani Hofstettler przez pralkę i suszarkę, a od czasu do czasu zabieram ją do znajomych, do Kmarta lub Krogera, jeżeli pani Hofstettler czuje się wystarczająco „zwinna”, jak to określa.

Drogę z domu do bloku pokonałam piechotą. Weszłam skrzypiącymi drzwiami frontowymi. Chociaż mam własny klucz do jej mieszkania, lekko zastukałam w pierwsze drzwi po lewej stronie, informując ją, że mam zamiar wejść. Na szczęście już wstała. Ucieszyłam się, bo były i takie dni, gdy zbolała leżała jeszcze w łóżku.

– Zeszłej nocy w ogóle nie zmrużyłam oka! – wykrzyknęła na powitanie.

Marie Hofstettler skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Z wyglądu przypomina pomarszczony, suszony owoc moreli. Ma siwe jedwabiste i cienkie włosy, które czesze w niezbyt foremny kok. (Wiem, ile kosztuje ją samodzielne ułożenie fryzury. Kiedyś w chwili zaćmienia umysłu zasugerowałam, żeby ścięła się na krótko. Naburmuszona nie odzywała się do mnie przez całą godzinę). Dzisiaj rano zdążyła nawet włożyć sztuczną szczękę i ubrać się w sukienkę w niebiesko-czerwone paski, w której chodzi po domu. Najwyraźniej ekscytacja dobrze jej robi.

– Widziałam, że policja zamknęła taśmą ścieżkę do parku – skomentowałam najbardziej beznamiętnym głosem, na jaki było mnie stać.

Żaden rodowity mieszkaniec Shakespeare nie nazywał Estes Arboretum inaczej jak tylko „parkiem”. Czas najwyższy, żeby po czterech latach nabrać choć trochę miejscowego sznytu.

– Nie słyszałaś tego okropnego zamieszania?

– Nic a nic – odparłam zgodnie z prawdą. – Spałam jak zabita. – Z tymi słowy poszłam do sypialni pani Hofstettler, gdzie stał kosz z brudną bielizną.

– Pozazdrościć głębokiego snu – krzyknęła za mną staruszka. – Kochana, po całej ulicy jeździły radiowozy. Tam i z powrotem. Widziałam też ambulans. A ilu było gapiów!

– Nie mam pojęcia, co mogło się stać, więc nie mogę pani o niczym opowiedzieć – powiedziałam z udawanym żalem.

Zwykle nie plotkuję z klientami, ale podziwiam Marie Hofstettler za to, że nie narzeka ani nie czepia się drobiazgów.

– W takim razie trzeba włączyć radio – zakomenderowała z zapałem. – Może powiedzą, co się stało. A jak nie, to zatelefonuję do Deedry do ratusza. Ona zawsze najlepiej wie, co w trawie piszczy.

Włączyłam pralkę. Wszystkie osiem mieszkań – po cztery na dole i na górze – ma taki sam rozkład, z tym że te od wschodu stanowią lustrzane odbicie zachodnich. Drzwi frontowe i tylne są zamykane o jedenastej wieczorem, a mieszkańcom nie wolno udostępniać kluczy osobom niepowołanym. Od dziesięciu lat, czyli odkąd wzniesiono budynek, Marie zajmuje mieszkanie od frontu na parterze po północnej stronie. Oprócz niej tylko Pardon Albee mieszkał tu od początku. Z klatki schodowej wchodzi się bezpośrednio do salonu, którego część zajmuje jadalnia. Za jadalnią znajduje się kuchnia. Jak na wynajmowane mieszkanie w bloku, nie brakuje w niej szafek ani blatów roboczych. Z kuchni i jadalni wchodzi się do korytarza. Po prawej stronie (w mieszkaniu Marie) stoi szafa wnękowa, w której zmieściły się pralka, suszarka, półki do przechowywania pościeli, środków czystości i innych drobiazgów. Prawie dokładnie naprzeciw szafki znajduje się wejście do głównej sypialni – przyjemnej wielkości, z bardzo dużą zabudowaną wnęką. Kolejne drzwi za szafą w korytarzu wiodą do o wiele mniejszej sypialni dla gości, a sam korytarz kończy się łazienką z wielkim balkonowym oknem z matowanego szklą, kryjącym wyjście na drugą klatkę schodową – drogę ucieczki w razie pożaru.

Zawsze ceniłam sobie fakt, że drzwi wejściowe do mieszkania usytuowane są nieco z boku, co uniemożliwia wchodzącym osobom bezpośrednie zajrzenie do łazienki.

Pardon Albee – inwestor i właściciel budynku w jednej osobie – miał czelność nazwać go Apartamentami Ogrodowymi, gdyż mieszkania frontowe wychodzą na arboretum. Jednak z tylnych widać tylko wybrukowany dziedziniec łączący budynek z wiatą garażową podzieloną na osiem miejsc parkingowych, zbyt szerokich na jeden, a zbyt wąskich na dwa samochody. Mieszkańcy piętra mogą rozkoszować się widokiem na tory kolejowe, a dalej na zaplecze sklepu żelaznego ze sprzętem dla drwali.