Выбрать главу

Na prośbę pani Hofstettler włączyłam radio i zaczęłam robić porządki w większej sypialni. Staruszka nastawiła odbiornik nieco głośniej, żebym mogła słuchać wraz z nią – choć dopiero po wnikliwej analizie tego, komu ewentualnie mógłby przeszkadzać hałas. Zdecydowała wreszcie, że nikomu, bo najbliżsi sąsiedzi, T. L. i Alva Yorkowie, zapewne wyszli już na swój poranny spacer, a Norvel Whitbread, mieszkający piętro wyżej, był już w pracy, upił się lub jedno i drugie.

Lokalna stacja radiowa, obejmująca swoim zasięgiem większość obszaru hrabstw Hartsfield i Creek, gra tak zwanego klasycznego rocka. W odbiorniku Marie była zaprogramowana pod osobnym przyciskiem. Melodia, którą usłyszałam najpierw, kiedyś mi się podobała – na długo, zanim porządek dzienny mojego życia uległ tak znacznemu… hmm… uproszczeniu. Uśmiechnęłam się, podnosząc z toaletki stare figurki porcelanowe, i bardzo starannie je przetarłam. Piosenka skończyła się, spojrzałam na zegarek i zaraz po sygnale czasu odezwała się spikerka. Mówiła z tak silnym południowym akcentem z Arkansas, że nawet po czterech latach pobytu w miasteczku musiałam dość uważnie się przysłuchiwać, żeby ją zrozumieć.

– Wiadomości lokalne (Wiadomąąąści ląkaaalne) – odezwał się nosowy głos z wystudiowaną powagą. – Około godziny drugiej trzydzieści w nocy w parku Estes Arboretum w mieście Shakespeare znaleziono zwłoki Pardona Albee, znanego inwestora w branży budowlanej z Hartsfield County. Policja podjęła działania na podstawie anonimowego zgłoszenia telefonicznego. Komendant Claude Friedrich stwierdził, że przyczyna zgonu na razie nie jest znana, lecz nie wyklucza udziału osób trzecich. Denat przez całe życie mieszkał w Shakespeare i należał do miejscowego Zjednoczonego Kościoła Protestanckiego. Inne wiadomości. Sąd hrabstwa Creek skazał Harleya Dona Murrella na dwadzieścia lat za uprowadzenie i gwałt…

– To niemożliwe! – wykrzyknęła naprawdę poruszona pani Hofstettler.

Ostrożnie odłożyłam na miejsce pasterkę, którą właśnie przecierałam, i pobiegłam do salonu.

– Lily, to straszne! Myślisz, że ktoś mógł go zabić i obrabować właśnie tutaj? Komu teraz będziemy płacić czynsz, skoro Pardon Albee nie żyje? I kto odziedziczy po nim budynek?

Odruchowo podałam staruszce chusteczkę higieniczną. Pomyślałam, że kto jak kto, ale ona zawsze przechodzi od razu do sedna sprawy. Rzeczywiście – do kogo teraz będzie należał budynek? Gdy zeszłej nocy w świetle latarki poznałam brzydką zielono-pomarańczową kraciastą koszulę Pardona Albee, nie o tym najpierw pomyślałam.

Odpowiedź nie miała bezpośredniego wpływu na moje życie, gdyż nie wynajmowałam, lecz kupiłam dom od Pardona, podobnie zresztą jak mój sąsiad. O ile wiedziałam, Pardon sprzedał działki leżące na północ od ulicy Track i do rogu Jamaica Street Zjednoczonemu Kościołowi Protestanckiemu – związkowi różnych odłamów religijnych, który zupełnie nieoczekiwanie rozkwitał. Jedyną nieruchomością, którą w ostatnich latach posiadał jeszcze na własność, były Apartamenty Ogrodowe. Wyżywał się w roli właściciela. Uważał się za główną postać czegoś w rodzaju serialu telewizyjnego, w którym grał rolę dobrego gospodarza domu, pomagającego wszystkim mieszkańcom rozwiązywać problemy i znającego wszystkie ich najintymniejsze sekrety.

A przynajmniej bardzo się starał, aby tak było.

– Muszę zatelefonować. Lily, tak się cieszę, że jesteś dziś ze mną!

Pani Hofstettler była bardziej poruszona niż kiedykolwiek przedtem. Pamiętam, jak kiedyś przez dwa tygodnie kipiała ze złości, gdy ministrant w kościele episkopalnym świętego Stefana zapalił w Adwencie niewłaściwą świecę.

– Do kogo chciała pani zatelefonować? – zapytałam, odkładając ściereczkę.

– Na policję. Pardon był wczoraj u mnie. Wiesz, jak zawsze pierwszego. Na koniec miesiąca Chuck przesyła mi czek, składam go w banku, a pierwszego przychodzi do mnie pan Albee. Punktualnie jak w zegarku. Zawsze mam dla niego przygotowany czek. Kładę go o tu, na stole, a on zawsze… Myślę, że powinnam powiedzieć policji, że u mnie był!

– W takim razie wybiorę numer.

Miałam nadzieję, że uspokoi się trochę po rozmowie. Ku mojemu zdziwieniu i zaniepokojeniu, dyspozytorka komendy policji w Shakespeare obiecała jej, że przyślą kogoś, kto wysłucha, co pani Hofstettler ma do powiedzenia.

– Lepiej zaparz kawę, Lily – poprosiła. – Może policjant będzie chciał się napić? Co mogło się stać Pardonowi? To nie do wiary! Jeszcze wczoraj tu stał. O tu, właśnie w tym miejscu. A teraz nie żyje, choć przecież był o ładne dwadzieścia pięć lat młodszy ode mnie! Lily, proszę cię, weź tę chusteczkę i ułóż prosto tę poduszkę na kanapie. Ach, te przeklęte nogi! Nie masz pojęcia, Lily, jak starość potrafi człowiekowi dokuczyć.

Na tak postawioną sprawę nie istniała żadna bezpieczna odpowiedź, więc błyskawicznie doprowadziłam pokój do porządku. Ekspres zaczął bulgotać, mieszkanie było wysprzątane, zdążyłam jeszcze musnąć gąbką łazienkę, gdy odezwał się dzwonek do drzwi. Wyjmowałam właśnie ubrania z suszarki, a ponieważ zaraziłam się od Marie pedantycznym zamiłowaniem do porządku, pośpiesznie zaniosłam czyste pranie do gościnnej sypialni i, w drodze do drzwi wejściowych, zamknęłam szczebelkowe drzwi zasłaniające pralkę i suszarkę.

Spodziewałam się płotki, więc coś ścisnęło mnie w sercu, gdy poznałam komendanta policji – człowieka, do którego zatelefonowałam w środku nocy. Usunęłam się na bok i gestem dłoni zaprosiłam go do środka, przeklinając w duchu wyrzuty sumienia i przeklęty telefon. Obawiałam się, że gdy tylko się odezwę, natychmiast rozpozna mój głos.

Po raz pierwszy zobaczyłam Claude'a Friedricha z tak bliska, chociaż oczywiście wiele razy widywałam go, jak wyjeżdża z podjazdu pod blokiem, a od czasu do czasu mijałam go na korytarzu, gdy sprzątałam w jednym z mieszkań.

Claude Friedrich był czterdziestokilkuletnim barbardzo wysokim mężczyzną. Mocno opalony, miał jasnobrązowe włosy i wąsy przyprószone siwizną. Z ogorzałej twarzy spoglądały na mnie jasnopopielate oczy. Komendant miał niewiele zmarszczek (za to te, które miał, były tak głębokie, jakby ktoś wystrugał je dłutem), szeroką twarz i kwadratową szczękę, szerokie plecy i ręce, płaski brzuch. Broń na jego biodrze wyglądała bardzo naturalnie. Granatowy mundur sprawił, że natychmiast zaschło mi w ustach, poczułam wewnątrz niepokój i wściekłość.

Jeszcze jeden macho – pomyślałam. Zupełnie jakby mnie słyszał, Friedrich nagle się odwrócił. Przyłapał innie z uniesionymi brwiami i z sardonicznie wykrzywioną miną. Przez pełną napięcia chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.

– Dzień dobry, pani Hofstettler – powiedział uprzejmie, przenosząc spojrzenie na moją pracodawczynię, która mięła chusteczkę w dłoniach.

– Dziękuję, że pan przyszedł, chociaż nie wiem, czy dobrze, że pana fatygowałam – odpowiedziała jednym tchem. – Nie chciałabym panu niepotrzebnie zabierać czasu. Proszę, niech pan usiądzie.

Gestem wskazała mu obitą kwiecistym materiałem kanapę, stojącą na wprost telewizora i naprzeciw jej ulubionego rozkładanego fotela.

– Dziękuję pani. Naprawdę to dla mnie żaden kłopot – uspokoił ją Friedrich. Bez dwóch zdań, umiał się znaleźć. Usiadł z wdzięcznością, jakby stał od tygodnia. Ruszyłam do kuchni i otworzyłam znajdujące się nad blatem okienko. Za plecami naszego gościa postawiłam dzbanek z kawą. Widząc go, pani Hofstettler natychmiast zaczęła zachowywać się jak gospodyni, co pomogło jej odzyskać spokój.