Wbiłam wzrok w talerz. Kiedy znów spojrzałam przed siebie, skończył jeść i starannie wycierał usta serwetką, upewniając się, czy ma czyste wąsy.
– Bardzo smaczne – powiedział.
Wzruszyłam ramionami, po czym zorientowałam się, że nie najszczęśliwiej dobrałam odpowiedź na komplement. Zmusiłam się do tego, by spojrzeć mu w oczy.
– Dziękuję – wykrztusiłam. Wieloletni brak kontaktów towarzyskich nigdy nie doskwierał mi bardziej. – Może dokładkę? – zaproponowałam.
– Nie, dziękuję. Porcja była ogromna – odpowiedział uprzejmie. – Pani też skończyła?
Skinęłam głową zaintrygowana. Chwilę później dowiedziałam się, dlaczego pytał. Sięgnął po mój talerz, widelec i podszedł do zlewozmywaka. Odkręcił kurki, znalazł płyn do mycia naczyń i zajął się wszystkimi po kolei naczyniami stojącymi na kuchennym blacie.
Przez jakiś czas siedziałam przy stole z rozdziawionymi ustami. Wreszcie otrząsnęłam się z oszołomienia. Wstałam i uprzątnęłam resztki. Z wahaniem położyłam pusty wok przy zlewie. Czystą szmatką przetarłam stół i blaty, a kiedy skończył zmywać, zamiotłam podłogę. Potem, nie wiedząc, co jeszcze zrobić, wytarłam naczynia, które położył na ociekaczu, i odłożyłam je na miejsce.
Gdy skończyliśmy się krzątać, zanim zdążyłam się na dobre zaniepokoić, co będzie dalej, Claude podał mi na pożegnanie ogromną dłoń i powiedział:
– Bardzo sobie cenię dobrą kuchnię. Własnej mam już po dziurki w nosie.
Z tymi słowami skierował się do wyjścia.
Poszłam za nim, tak jak powinna postąpić uprzejma gospodyni, lecz w odruchu obronnym zaplotłam ręce na piersiach.
– Do widzenia – wykrztusiłam, czując, że powinnam coś dodać. Niestety nic nie przychodziło mi do głowy. Zupełnie niespodziewanie uśmiechnął się do mnie i zrozumiałam, że nie znałam go od tej strony. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się, kąciki ust powędrowały ku górze, a popielate oczy nagle zrobiły się skośne, gdy dotarł do nich uśmiech.
– Dobranoc – powiedział donośnym głosem.
Z podjazdu skręcił na chodnik, a potem skierował się ku blokowi. Nie obejrzał się za siebie.
Machinalnie zamknęłam drzwi na klucz i przed pójściem spać jeszcze raz sprawdziłam, czy w kuchni panuje nieskazitelny porządek. W łazience uśmiechnęło się do mnie odbicie z lustra. Przyłapałam się na tym, że myślę, jak Claude Friedrich radzi sobie w łóżku, i pokręciłam głową.
– Schodzisz na psy, Lily – powiedziałam do lustra.
Jednak z tej perspektywy moja twarz wyglądała na dość zadowoloną.
ROZDZIAŁ 10
Telefon zadzwonił, gdy nakładałam makijaż. Westchnęłam z irytacją. Miałam nadzieję, że wraz z rozpoczęciem nowego tygodnia pracy moje życie wróci w dobrze znane, utarte koleiny.
– Słucham – powiedziałam szorstko.
– Lily? – spytał dość znajomy głos.
– Tak.
– Mówi Alva York. T. L. i ja przypomnieliśmy sobie wczoraj, że nie oddaliśmy ci pieniędzy.
– Mogę do państwa wpaść dzisiaj o wpół do jedenastej.
O tej porze na pewno już skończę sprzątać u pierwszego klienta.
– Będziemy czekać.
Sprawdzając zestaw do sprzątania i pakując go do samochodu, zastanawiałam się, czy powinnam zagadnąć Yorków o ich wnuczkę, czy też starać się omijać ten temat. Osobiście bardziej mi odpowiadało to drugie. Czas wrócić do starego, znajomego dystansu.
Podczas dwugodzinnego sprzątania u państwa Althaus (bardziej przydałoby się pięć godzin, ale nie wytrzymałby tego budżet moich zleceniodawców) myślałam o mieszkańcach bloku. Jeden z nich zamordował Pardona Albee, którego nieco irytująca postać zaczynała się już zacierać w mojej pamięci. Przy wszystkich jego drobnych wadach – wtykaniu nosa w nie swoje sprawy i determinacji w kolekcjonowaniu plotek – nie zasłużył na to, co go spotkało.
Zeskrobując zaschniętą gumę do żucia przylepioną do kuchennego linoleum przez jedno z wielu Althausiątek, myślałam o gwałtownej śmierci Pardona i braku szacunku dla jego ciała.
Myśl o tym, gdzie je ukrywano podczas intrygujących wędrówek z miejsca na miejsce, nie dawała mi spokoju.
Po pierwsze, mogło znajdować się w głębi jego własnego mieszkania. Jednak Claude, który poprzedniego wieczora rozmawiał ze mną tak otwarcie, powiedziałby mi o tym, gdyby policja znalazła jakieś ślady przemawiające za tą hipotezą. A więc to miejsce odpada. Nie było go także w pomieszczeniu gospodarczym pod schodami. Najwyraźniej tylko Pardon i ja mieliśmy do niego klucze, a morderca raczej się tam nie dostał, bo w środku panował zbyt duży porządek.
W takim razie zostawały inne mieszkania. A może powinnam też uwzględnić garaże? Miałam wrażenie, że gdzieś w mojej głowie błąka się brakujący fragment układanki. Gdyby tylko udało mi się przypomnieć sobie coś, co powiedział mi jeden z mieszkańców bloku, coś, na co wtedy nie zwróciłam uwagi… Ale mój Boże, z tyloma ludźmi ostatnio rozmawiałam. Nic dziwnego, że zapomniałam. Gdy tylko przestanę się na tym skupiać, z pewnością sobie przypomnę. Wróciłam myślą do miejsc, w których sprawca zbrodni mógł ukryć ciało Pardona.
Bez wątpienia mogłam wyeliminować mieszkania pani Hofstettler i Claude'a. Mimo trapiących ją dolegliwości Marie Hofstettler nie mogła nie zauważyć ciała – musiałaby być zupełnie niedołężna. A Claude… Claude po prostu nie zabił Pardona. Nie wiedziałam, na jakiej podstawie tak sądzę, lecz byłam tego pewna. Yorkowie byli poza miastem aż do wieczora. Zostali więc O'Hagenowie – co oznaczało Toma, bo Jenny była w pracy – oraz Deedrę Dean, Norvela Whitbreada i Marcusa Jeffersona.
Gdy włączyłam do kontaktu wtyczkę starożytnego odkurzacza Althausów, pomyślałam o Tomie O'Hagenie. A jeżeli Tom kłamał, mówiąc, że salon w mieszkaniu Pardona był pusty? A jeżeli ciało Pardona rzeczywiście leżało na tapczanie, jak powiedziała Deedra, tylko że o godzinę wcześniej?
Próbowałam przeanalizować tę możliwość ze wszystkich stron, ale po jakimś czasie stwierdziłam, że to droga donikąd. Po prostu nie przychodził mi do głowy żaden powód, dla którego Tom O'Hagen miałby kłamać w tej sprawie. Co mu szkodziło zeznać, że Pardon sprawiał wrażenie śpiącego, jak to zrobiła Deedra? Mógł powiedzieć, że wszystko wyglądało normalnie, więc przyjął, że gospodarz wyszedł z mieszkania albo do łazienki. Tom jednak upierał się, że łóżko było przesunięte, dywan pozwijany, jakby w pokoju rozegrały się jakieś dramatyczne wydarzenia.
Wreszcie z niechęcią skreśliłam Toma O'Hagena. Kolejną osobą na liście podejrzanych był Marcus Jefferson. Z pewnością wystarczyłoby mu sił, by przenieść ciało Pardona. Oprócz tego miał z nim na pieńku. Uwielbiał swojego syna, a regulamin Apartamentów Ogrodowych uniemożliwiał przyprowadzanie dzieci do domu. Jednak moim zdaniem Marcus Jefferson nie miał wystarczająco silnego motywu. Mogłabym sobie wyobrazić coś takiego tylko wtedy, gdyby Albee w jakiś sposób sprowokował Marcusa, na przykład gdyby mu zagroził, że powie jego byłej żonie o romansie z białą kobietą. Czy wtedy utrudniałaby mu kontakty z dzieckiem? Z drugiej strony, czy w dzisiejszych czasach takie rzeczy kogokolwiek obchodzą? Co prawda w dniu swojej śmierci Pardon telefonował do pracy Marcusa. W tym samym czasie jednak w fabryce oprócz niego pracowało ponad dwieście osób, a wśród nich, jak sobie przypomniałam, Jerrell Knopp – ojczym Deedry Dean, którego znałam jako prawego, uprzejmego, dobrodusznego bigota. On z pewnością mógł gwałtownie zareagować na doniesienie o związku swojej pasierbicy z czarnoskórym mężczyzną.