– Jak wyszedłeś? – spytałam.
– Kościół wpłacił za mnie kaucję.
Rozciągnął usta w ironicznym uśmiechu, co zawsze wywołuje u mnie odruch wymiotny ze względu na niekompletność jego uzębienia. Kto wie, może sama wybiłam mu część z nich? Miałam nadzieję, że tak. Na jego spuchniętym nosie można było zobaczyć prawie wszystkie kolory tęczy.
– Zejdź mi z drogi – powiedziałam.
– Nie muszę. Jestem u siebie, a ty nie.
Jak zdążyłam wyczuć i zauważyć, Norvel nie marnował czasu i pocieszał się jak mógł po przeżyciach kilkunastu ostatnich godzin.
– Tym razem policja nie przyjedzie, a ja nie przestanę – zagroziłam.
Po wyrazie jego twarzy poznałam, że postanowił się usunąć, lecz zanim zdążył zrobić choć krok, silne pchnięcie z tyłu sprawiło, że zataczając się, wyleciał na zewnątrz. Udało mu się jednak utrzymać na nogach.
W drzwiach pojawił się T. L. z zaciśniętymi ustami.
– Ty śmieciu – wycedził z pogardą do Norvela, który odwrócił się, żeby zobaczyć, kto tak niespodziewanie go zaatakował. – Jeżeli następny właściciel cię stąd nie wyrzuci, to na pewno nie dlatego, że się nie starałem. Zostaw tę kobietę w spokoju i zejdź mi z oczu.
T. L. mówił zupełnie szczerze i najwyraźniej jego słowa wywarły silne wrażenie na Norvelu, mimo że był pijany. Spojrzał na nas spode łba, lecz nie ociągał się. Odwrócił się na pięcie i zniknął.
Teraz musiałam podziękować T. L., na co nie miałam szczególnej ochoty.
– Wygląda na to, że chciałaś mu jeszcze dołożyć – powiedział starszy mężczyzna z uśmiechem, który przypomniał mi dawne czasy. – Ale nie mogę siedzieć cicho, kiedy słyszę takie rzeczy. Poza tym tymczasowo pełnię obowiązki administratora. Prawnik Pardona prosił mnie, żebym wieczorem zamykał drzwi na klucz.
Musiałam się uśmiechnąć.
– Dziękuję bardzo – powiedziałam wreszcie.
– Wybierasz się do nas? Alva mówiła mi, że wpadniesz.
– Tak.
– W takim razie zapraszam do środka.
Drzwi do mieszkania Yorków były otwarte. Nie mogłam się powstrzymać i rzuciłam okiem na wejście do mieszkania Pardona, nadal zabezpieczone taśmą policyjną. Poszłam za T. L. do salonu, w którym Alva wyszywała ściegiem krzyżykowym coś w kolorze niebieskim i różowym.
Odniosłam wrażenie, że o ile T. L. powoli odzyskuje równowagę ducha, o tyle jego żona zdecydowanie nie. Ze ściśniętym sercem patrzyłam na jej pomarszczoną twarz, o wiele starszą niż przed tygodniem. Z trudem wstała i powłócząc nogami, poszła po pieniądze.
– Chce pani, żebyśmy razem dokończyły sprzątanie? – zapytałam.
Nie wiedziałam, o co ją zagadnąć, lecz wyglądała na tak przygnębioną, że za wszelką cenę chciałam przerwać milczenie.
– Już prawie skończyłam – odparła apatycznie.
Jedno szybkie spojrzenie powiedziało mi, że zasłon nadal nie zawieszono, a wentylator pod sufitem nad ich małym stolikiem w jadalni nie był odkurzany.
T. L. umościł się w swoim ulubionym skórzanym fotelu. W dużej kieszeni przy podłokietniku znajdował się pilot do telewizora, program telewizyjny i ilustrowany magazyn sportowy. Otworzył ten ostatni, lecz odniosłam wrażenie, że tak naprawdę nie czyta.
– Harley Don Murrell się zabił – zakomunikowała Alva, wręczając mi pieniądze.
– Och – powiedziałam ze zdziwieniem. – To znaczy… – głos uwiązł mi w gardle.
Nie miałam pojęcia, co to znaczy. Dobrze – bo zły człowiek nie żyje? Źle – bo nie miał czasu w pełni przerazić się tym, co oznacza odsiadywać wyrok więzienia? Ulga – bo ich wnuczka nie musiała już więcej obawiać się dnia, w którym jej prześladowca wyjdzie na zwolnienie warunkowe?
– Jak to się stało? – spytałam szybko, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
– Był na trzecim piętrze. Przeskoczył przez barierkę i wylądował na głowie.
Alva wbiła wzrok w moją twarz, ale pomyślałam sobie, że patrzy na mnie tak samo jak T. L. na swoją gazetę – nie widząc mnie naprawdę.
– Szybko poszło – powiedziałam prawie bez zastanowienia. – Do zobaczenia wkrótce.
Gdy tylko wyszłam na korytarz, usłyszałam trzask zamykanych drzwi i szczęk zamka.
Ta krótka wymiana zdań wyprowadziła mnie z równowagi. Zastanawiałam się, co teraz poczną Yorkowie.
Poszłam do kancelarii i zabrałam się do pracy, ale byłam do tego stopnia pogrążona w myślach, że zupełnie nie pamiętałam, co robiłam. Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy nadszedł czas pożegnać się z sekretarką przy wyjściu. Teraz czekał mnie krótki wyjazd za miasto do pani Rossiter. A niech to, zapomniałam o zatyczkach do uszu.
Dzisiaj, tak jak co dwa tygodnie, wypadał dzień kąpieli Durwooda. Durwood to stary cocker-spaniel należący do pani Rossiter, która lubi, by ładnie pachniał, co skazuje ją na ciągłą walkę z naturą. Gdy pokłóciła się z miejscowym weterynarzem, pojawił się kłopot, bo jej pupil źle znosi jazdę samochodem, więc nie mogła go wozić do Montrose. Przedstawiła swój problem na spotkaniu w kościele i pani Hofstettler – niech ją Bóg błogosławi – podsunęła jej myśl, że Lily Bard z pewnością nie odmówi pomocy.
Durwood nie jest złym psem, lecz kąpanie go to trudna praca, wycieranie – jeszcze gorsza, nie wspominając o sprzątaniu łazienki. Jednak gdy stanęłam pod drzwiami domu pani Rossiter z gumowym fartuchem pod pachą, po raz chyba dwudziesty pomyślałam, że najgorszą rzeczą ze wszystkich jest to, iż pani Rossiter zawsze uważa moje wizyty za sposobność do wygłaszania niekończących się monologów. Mnie przypada niewdzięczna rola słuchacza. Próbowałam zrobić wszystko, co w mojej znowu nie tak ograniczonej mocy, by umilkła. Bez powodzenia. Na domiar złego zapomniałam zatyczek do uszu.
Słowotok pani Rossiter rozpoczął się, gdy tylko otworzyła drzwi. Powiedziała, że zostałam pobita przez tego pijaczynę Norvela Whitbreada, a w kościele chodzą słuchy, że to dlatego, iż rozgniewałam go w kościele, chociaż nie wyjaśniła, dlaczego ten incydent miałby mu dawać prawo do ukrycia się w moim ogrodzie i użycia wobec mnie przemocy.
Gdy napełniłam wodą wannę w łazience dla gości, położyłam w zasięgu ręki szampon i wciągnęłam gumowe rękawice, dodała, że mieszkam w pobliżu Pardona Albee, którego zamordowano tydzień temu, i słyszała, iż spotykam się z muskularnym młodym mężczyzną, właścicielem klubu fitnessu. Zapytała, czy wiem, że jest mężem tej uroczej dziewczyny, która pracuje w przykościelnym przedszkolu. Opowiedziała mi też o podrzuconym szczurze na kuchennym stole Thei i o brzydkim słowie napisanym sprayem na drzwiach.
Zdziwiłam się, bo nie wspomniała o pewnym incydencie z udziałem moim i członków gangu motocyklowego, jaki miał miejsce kilka lat temu w pobliżu Memphis.
Do tego czasu zdążyłam już zacząć mydlić drżącego Durwooda. Pozwalając słowom pani Rossiter spływać po mnie jak woda, delikatnie wcierałam szampon w psią sierść aż do powstania piany, zastanawiając się nad przyczyną pominięcia przez nią tak ważnego szczegółu.
Dotychczas nikt – nikt, oprócz pracowników komisariatu policji w Shakespeare – nie napomknął w mojej obecności o wydarzeniach w Memphis ani nawet nie sprawiał wrażenia, że cokolwiek na ten temat wie. Po prostu nie mogłam uwierzyć, iż Tom David Meicklejohn nie chciał podzielić się sensacyjnymi szczegółami tej sprawy ze swoimi kompanami od kieliszka. A może zachowuje dla Thei co bardziej krwawe szczegóły na później?
Zastanawiałam się nad tym, podczas gdy pani Rossiter siedziała na zamkniętym sedesie, by nie uronić ani minuty z mojego milczącego towarzystwa, i po omówieniu wszystkich możliwych plotek przeszła do analizy własnego ciśnienia krwi, która zawsze zaliczała się do najważniejszych punktów porządku dnia.
Przerwałam jej dwa razy – najpierw prosząc o włączenie elektrycznego promiennika na suficie, żeby pies szybciej wysechł, a potem o podanie ręcznika, który spadł z wieszaka. Gdy osuszyłam Durwooda, dumnie udał się ze swoją właścicielką do kuchni, gdzie czekała na niego nagroda – psi przysmak. A mnie przyszedł do głowy jedyny możliwy powód, dla którego policjanci w Shakespeare nie puścili już więcej pary z ust: Claude zagroził im zwolnieniem ze służby. A więc to miał na myśli, wspominając, że podjął kroki w celu naprawienia spowodowanej przez siebie szkody.