Выбрать главу

Po powrocie do domu odgrzałam pieczone ziemniaki z warzywami, ale ledwo skubnęłam kolację. Ciało najpierw ukryto w okolicy, którą uważałam za swój własny teren, a potem wywieziono do parku moim własnym wózkiem. Teraz, gdy nie myślałam już o Marshallu – powiedzmy, że starałam się o nim nie myśleć – zaczęłam się koncentrować na domysłach związanych ze śmiercią Pardona.

Nagle przyszło mi do głowy coś, co dotyczyło garaży. Zaniepokoiłam się. Czy zauważyłam coś niepokojącego? A może coś, co tam widziałam, odświeżyło mi pamięć?

Myśl ta nie dawała mi spokoju, gdy myłam naczynia i gdy weszłam pod prysznic. Zanosiło się na kolejną bezsenną noc. Ubrałam się w czarne szorty ze spandeksu i czarny sportowy biustonosz. Na to naciągnęłam czerwoną bluzę z nadrukiem University of Arkansas. Do kompletu włożyłam czarne skarpetki i czarne sportowe buty do biegania. Wystukałam numer telefonu Claude'a. Tym razem wiedziałam, że jeżeli usłyszę jego głos, będę miała mu coś ważnego do powiedzenia. Niestety, w słuchawce usłyszałam automatyczną sekretarkę. Nie zostawiam wiadomości maszynom. Niespokojnie chodziłam tam i z powrotem po mieszkaniu. Po jakimś czasie spróbowałam znowu.

Wreszcie musiałam wyjść. Ciemność. Chłodne powietrze mile łechtało mnie po gołych łydkach. Ruszyłam. Poczułam ulgę, że wreszcie jestem na zewnątrz i że poruszam się w milczeniu. Minęłam dom Thei, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Potem znalazłam się obok domu Marshalla. Nie zauważyłam jego samochodu. Szłam dalej. Usłyszałam, jak ulicą Indian Way biegnie jeszcze ktoś, i dałam nura za krzewy azalii. Minął mnie Joel McCorkindale w dresie, butach sportowych firmy Nike i ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Odczekałam, dopóki odgłos jego stóp nie umilkł w mroku, po czym wróciłam na ulicę.

Powiew wiatru sprawił, że wiosenne liście zaszeleściły, zaszumiały jak morze.

Szłam coraz szybciej, aż wreszcie puściłam się biegiem środkiem ulicy cichego, spokojnego miasteczka Shakespeare. Nie widziałam nikogo i zastanawiałam się, czy sama nie jestem przypadkiem niewidzialna.

Wbiegłam do arboretum od drugiej strony i ukryłam się wśród drzew. Przystanęłam, by trochę odpocząć.

Już wiedziałam, co robić. Musiałam jeszcze raz zajrzeć do garaży. Lepiej zobaczyć coś na własne oczy, niż wyobrażać sobie, jak wygląda. Jeżeli pobędę tam wystarczająco długo, przypomnę sobie, co nie daje mi spokoju.

Musiał już dochodzić kwadrans przed północą, gdy cicho zakradłam się pod blok od północnej strony. Przemykałam się, przyciśnięta do ceglanego muru, żeby nie mógł mnie zauważyć żaden z mieszkańców, któremu akurat przyszłaby ochota wyjrzeć przez okno. Jak mogłam się spodziewać, u pani Hofstettler było ciemno. Lekka poświata sączyła się z sypialni Yorków – może jedno z nich czytało w łóżku? Jednak trudno mi było sobie to wyobrazić. A może to lampka nocna? W mieszkaniu Norvela na drugim piętrze było ciemno, podobnie jak u Marcusa.

Chodziłam wokół budynku, patrząc kolejno na wszystkie okna.

W pokojach Pardona było ciemno, podobnie u O'Hagenów – Tom był w pracy, a Jenny o tej porze z pewnością już spała. Na piętrze w mieszkaniu Deedry światła również się nie świeciły. Była w łóżku sama lub z kimś. Z okna łazienki Claude'a padał snop światła, więc obeszłam budynek od frontu, żeby sprawdzić okno jego sypialni. Tam też paliło się światło.

Nie chciałam wchodzić do budynku. Kucnęłam i po chwili wymacałam na ziemi kamyk wielkości paznokcia. Rzuciłam nim w okno. Rozległ się dość głośny hałas. Znów przypadłam do ściany na wypadek, gdyby usłyszał go ktoś inny niż Claude. Nikt się nie zainteresował, nawet on.

Więc dobrze, sama dam radę.

I nagle sobie przypomniałam.

Musiałam jednak wejść do budynku. Wiele ryzykując, podeszłam do tylnych drzwi. Z biustonosza wyjęłam klucz, którego nikomu nie przyszło do głowy mi odebrać. Otworzyłam drzwi tak cicho, jak mogłam, a potem wśliznęłam się do środka. Pod ścianą schody skrzypią ciszej, więc poszłam na górę, ostrożnie stawiając kroki. Minęłam mieszkanie Claude'a i podeszłam pod drzwi Deedry. Wisiał na nich wieniec z liści winorośli, owinięty fioletową wstążką i ozdobiony suchymi kwiatami. Dyskretnie zapukałam.

Drzwi otworzyły się błyskawicznie. Miałam wrażenie, że Deedra leżała na podłodze tuż za nimi. Miała towarzystwo. W nikłym świetle dochodzącym z korytarza zauważyłam nogę mężczyzny. Kolor skóry zdradzał, iż Marcus Jefferson po raz kolejny uległ pokusie.

Deedra wyglądała na bardzo wkurzoną i nie mogłam jej za to winić, ale nie miałam czasu.

– Opowiedz mi jeszcze raz o tym, kiedy wcześniej wróciłaś do domu z pracy, żeby dać Pardonowi czek z czynszem.

– Przysięgam na Boga, że jesteś najdziwniejszą sprzątaczką w całym Arkansas – warknęła Deedra.

– Proszę cię. Tym razem posłucham, co masz mi do powiedzenia.

– A potem na pewno dasz mi święty spokój? Nie będziesz mi więcej zawracała głowy?

– Bardzo możliwe.

– Okej. Przyjechałam do domu z pracy, pobiegłam na górę po czek i zaniosłam Pardonowi. Drzwi były uchylone. Leżał na tapczanie odwrócony plecami do drzwi. Dywan był pofałdowany, a tapczan przesunięty na bok. Zawołałam: „Panie Albee!”, w ogóle dużo mówiłam, ale on się nie ruszał. Pomyślałam, że pewnie coś wypił i zemdlał albo zasnął jak kamień, więc położyłam czek na jego biurku, na lewo od drzwi. O to ci chodzi?

Gestem dałam jej znać, żeby mówiła dalej.

– A potem… potem… wróciłam do samochodu. Musiałam wrócić do pracy na tych kilka minut. Zupełnie bez sensu. Nie uwierzyłabyś, jakiego bzika na tym punkcie ma Celie Schiller…

– Mów ciszej i streszczaj się – syknęłam.

– Moja sprzątaczka mówi mi, co mam robić – westchnęła. – Nie do wiary.

Spojrzała na moją napiętą twarz i podjęła przerwany wątek.

– Wsiadłam do samochodu… wyjechałam tyłem z boksu i ruszyłam. Musiałam manewrować bardzo ostrożnie przez Yorków i ich głupiego kampera…

Przyłożyłam palec do ust, bo zaczęła mówić coraz głośniej.

– Tyle mi wystarczy – szepnęłam.

– A więc nie chcesz usłyszeć, że w nowych pończochach puściło mi oczko? – zapytała z morderczym sarkazmem, a potem zamknęła mi drzwi przed nosem.

Zanurzyłam dłonie we włosy i pokręciłam głową. Stałam pod drzwiami Deedry z zamkniętymi oczami i zastanawiałam się, co robić dalej. Pokonałam kilka kroków i jednym palcem zastukałam do drzwi Claude'a. Nie mogłam ryzykować niczego więcej.

Bez odpowiedzi. Obróciłam gałkę. Zamknięte na klucz.

Cicho zeszłam po schodach. Nawet gdybym stała na dolnym korytarzu, nie usłyszałabym się.

Nie wiedziałam, dlaczego czuję aż takie zdenerwowanie, dlaczego chciałam wszystko załatwić od razu. Ale nigdy nie lekceważę swoich przeczuć, a tym razem po plecach tabunami przebiegały mi ciarki. W powietrzu czułam napięcie. Cisza w budynku aż dzwoniła w uszach. Z ulgą otworzyłam drzwi, wyszłam tak cicho, jak mogłam, i zamknęłam je za sobą na klucz.

Przejście z oświetlonego korytarza na mroczny parking sprawiło, że częściowo oślepłam. Stałam bez ruchu, żeby dać oczom czas na przystosowanie się. Dla bezpieczeństwa Pardon zainstalował w środku garażu jedną lampę, której nie gaszono na noc. Jak reflektor w teatrze rozświetlała pewien jego fragment, jednak snop światła nie sięgał do garaży leżących na skraju. W ciemności podeszłam do zewnętrznej ściany garażu. Przez pięć minut nasłuchiwałam. Zrobiłam krok i nagle coś zachrzęściło mi pod stopą.

Przykucnęłam w chwastach, które znalazły sobie miejsce przy ścianie garażu, wyrastając ze szpar między płytami chodnika. Delikatnie pomacałam palcami po ziemi. Odnalazłam znajomy kształt i zorientowałam się w jego położeniu. Brelok z kluczami Pardona Albee. Chciałam je podnieść, żeby nie zadzwoniły. Przysunęłam do twarzy. Nie miałam ich gdzie schować, a na metalowym kółku znajdowało się przynajmniej piętnaście kluczy. Najbezpieczniejszym miejscem było to, w którym je znalazłam, więc delikatnie położyłam je w trawie, gdzie leżały od dnia śmierci swojego właściciela.