Выбрать главу

Żadnego ruchu. Nie usłyszałam niczego oprócz cichego odgłosu samochodu przejeżdżającego w pobliżu. Po chwili nawet ten odgłos zanikł. Jednak mimo pozornego spokoju wiedziałam, że gdzieś blisko są ludzie. Czułam, jak jeżą mi się włosy na karku. Powoli wstałam i miałam zamiar ukryć się w bezpiecznym zaciszu mojego domu, zastanawiając się, czy uda mi się do niego dotrzeć.

Oparłam dłoń na klamce od drzwi kampera. Nie miałam już wątpliwości. Ciało Pardona ukryto właśnie tam, więc tylko tam mogłam znaleźć jakiekolwiek dowody.

Tamtego dnia Yorkowie mieli wrócić do domu dopiero wieczorem, ale wrócili wcześniej. Właśnie się o tym dowiedziałam.

Nacisnęłam klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym szczękiem i w chwili gdy brałam oddech triumfu, z ciemnego wnętrza rzuciła się na mnie potężna sylwetka.

Nie miałam szans się bronić. W pełnej napięcia ciszy potrzebowałam wszystkich sił, by odpierać zadawane z furią uderzenia. Walczyłam o życie. Wiedziałam, że jest tam tylko jeden człowiek, lecz atakował mnie, jakby opętał go demon, jakby miał więcej niż dwie ręce.

Wiedziałam, że muszę stawić opór lub zginę, lecz ból, jakiego przysparzał mi grad uderzeń, pozostawiał niewiele miejsca na myślenie. Zwinęłam dłoń w pięść i uderzyłam pierwszą część ciała, jaka nawinęła mi się pod rękę. Chyba trafiłam w żebra. Nie był to skuteczny cios, ale dobrze jest od czegoś zacząć. Traciłam siły i wiedziałam, że wkrótce znajdę się na ziemi, a wtedy będzie po mnie. Zakrawało na cud, że udało mi się utrzymać na nogach tak długo.

Nagle kątem oka dostrzegłam fragment nieosłoniętej szyi i grzbietem dłoni uderzyłam z całych sił. Napastnik stęknął i zachwiał się na nogach, a ja z całej siły kopnęłam go nogą wykroczną, naprawdę nie zwracając uwagi na to, w co trafię, o ile tylko trafię w niego. Zatoczył się, co dało mi czas na załapanie tchu. W tej samej chwili jakiś głos przemówił zza moich pleców:

– Stać. Nie ruszać się!

Kto? Kto miał stać i się nie ruszać? Napastnik nie miał żadnych wątpliwości i rzucił się teraz na mówiącego. Poruszał się tak szybko i z tak ogromną determinacją, że osoba wydająca polecenie i ja byliśmy na to zupełnie nieprzygotowani.

Bójka przeniosła się na oświetlony lampą środek parkingu. Zauważyłam tarzających się po ziemi T. L. Yorka i Claude'a. Walczyli o broń, którą, jak się domyślałam, komendant musiał trzymać w dłoni. Ich ręce i nogi były tak ze sobą splątane, a ja, otumaniona lawiną wydarzeń, jakie rozgrywały się od kilku chwil, przez jakiś czas gapiłam się na nich w osłupieniu, jakby wynik walki nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Byłam tak słaba, że drżałam, lecz musiałam ruszyć na pomoc. Tylko komu?

– Lily! – jęknął Claude, choć pewnie chciał krzyknąć.

I to sprawiło, że podjęłam decyzję. Tylko niewinny wzywa pomocy.

Krążyłam wokół nich, szukając sposobności do interwencji. Pojawiła się, gdy T. L. znalazł się nad Claude'em, trzymając go za nadgarstki. Skoczyłam na nich, jedną ręką złapałam T. L. za włosy, drugą chwyciłam pod brodę i mocno szarpnęłam. W głowie usłyszałam cichy głos Marshalla, który zalecał ostrożność podczas ćwiczenia tego chwytu na treningu, bo jeden niewłaściwy ruch mógł spowodować poważny uraz.

No cóż, właśnie nadszedł czas na poważne urazy. Skręciłam głowę napastnika w bok i szarpnęłam w górę. Nie miał wyjścia. Musiał wstać, w przeciwnym razie skręciłabym mu kark. Z rykiem puścił Claude'a i zaczął wymachiwać rękami do tyłu, starając się mnie trafić, lecz zdążyłam mocno wczepić się palcami w jego gęste włosy. Wyjąc z bólu, starał się mnie zrzucić, lecz zablokowałam go kolanami, więc został mu jedyny sposób kontrataku – przewrócił się do tyłu i wylądował na mnie. Owinęłam go nogami, gdy się podniósł, i ani na chwilę nie rozluźniłam uchwytu. Wbiłam mu pięty w brzuch, a on kołysał się z boku na bok, próbując uwolnić się ode mnie.

– Stój, do jasnej cholery! – ryknął głos, w którym ledwo rozpoznałam Claude'a, i znów nie wiedziałam, czy miał na myśli mnie, czy T. L.

Nie miałam zbyt wielkiego wyboru, bo nie mogłam oddychać. Tylko wściekłość dodawała mi sił.

Wtedy padł strzał. Ogłuszył mnie. T. L. krzyknął, a skoro rozluźniłam chwyt na odgłos wystrzału, stoczył się ze mnie i nadal krzyczał. Nagle mogłam oddychać, jednak nie miałam ochoty wstawać. Wystarczyło mi, że leżę na brudnym betonie i patrzę w górę na ćmy krążące pod lampą.

ROZDZIAŁ 11

Nie pojechałam do szpitala, lecz znalazłam się w areszcie domowym.

Komendant policji wydal mi zakaz wychodzenia z domu przez tydzień. Przekonał panią Hofstettler, by zatelefonowała do wszystkich moich klientów i wyjaśniła (jakby już nie wiedzieli!), że zostałam trochę poturbowana, a mój powrót do zdrowia zajmie nieco czasu. Miała im też przekazać wiadomość, że nie spodziewam się od nich pieniędzy, skoro nie pracuję. Nie wiem, czy jej się udało, bo wszyscy oprócz Winthropów przysłali mi czeki, co dało mi trochę do myślenia. Nie zapomniał o mnie Bobo – przyniósł kosz z owocami. Powiedział, że to od matki, lecz ja byłam pewna, że kupił je sam.

Marshall naprawdę wyjechał z miasta, a więc mnie nie unikał. Zadzwonił z Memphis i powiedział, że jego ojciec miał atak serca. Razem z resztą rodziny dyżurowali na zmianę pod salą szpitalną, czekając na rozwój wydarzeń. Opisałam mu swoje obrażenia ze szczegółami i zapewniłam kilkakrotnie, że nic mi nie będzie. Wyjaśniłam też, czym i jak się leczę. Chyba po jakimś czasie udało mi się go przekonać, że przeżyję. Telefonował do mnie co drugi dzień. Pewnego dnia z zaskoczeniem odebrałam kwiaty z jego imieniem na bileciku. Wymownie milczał, kiedy mu powiedziałam, że jest ze mną Claude, kiedy znów zatelefonował do mnie pewnego wieczoru.

Pani Rossiter przyszła w odwiedziny ze swoim przeklętym psiskiem. Claude powiedział jej, że śpię.

Zajrzała też doktor Carrie Thrush.

– Powinna pani leżeć w szpitalu – zawyrokowała surowo.

– Nie mogę – mówiłam. – Moje ubezpieczenie nie pokryje wszystkich kosztów.

Nie wracała już do tematu, bo nie chciała mnie wypytywać o stan moich finansów, lecz wszystkie leki, które mi przynosiła, znajdowały się w opakowaniach reklamowych.

Claude odwiedzał mnie codziennie. Pojechał ze mną karetką do szpitala, w ślad za ambulansem wiozącym T. L.

Postrzelił go w nogę.

– Chciałem go walnąć rękojeścią pistoletu w głowę – wyjaśnił, kiedy czekaliśmy na lekarza na izbie przyjęć. Cieszyłam się, że w ten sposób odwraca moją uwagę od bólu, więc nie skompromitowałam się i nie jęczałam. – Nigdy wcześniej do nikogo nie strzelałem, a przynajmniej nie tak, żeby trafić.

– Mhm – mruknęłam, koncentrując się na brzmieniu jego głosu.

– Ale byłem pewien, że trafię ciebie zamiast niego, a nie chciałem zrobić krzywdy komuś, kto jest po mojej stronie.

– Miałam szczęście.

– Więc musiałem do niego strzelić. – Uniósł rękę i pogłaskał mnie po plecach. Bolało jak diabli, ale nie zareagowałam.

– Skąd się tam wziąłeś? – spytałam po długiej chwili milczenia.

– Przez cały zeszły tydzień prawie nie spuszczałem oka z kampera.

– No nie – powiedziałam, myśląc, że moje natchnienie na nic się nie zdało.