– Co za nietakt z mojej strony – wyrzucała sobie, zwracając łagodne, spłowiałe niebieskie oczy na gościa. – Proszę się poczęstować kawą. Pija pan ze śmietanką i z cukrem?
– Dziękuję bardzo – odparł Friedrich. – Poproszę o czarną.
– Lily, czy mogłabyś podać panu komendantowi kawę? Ja chyba nie będę piła, ale ty nalej sobie i dosiądź się do nas. Młody człowieku, mam wrażenie, że znałam twojego ojca… – Z tymi słowy pani Hofstettler rozpoczęła nieuniknioną analizę pokrewieństw, które sprawiały, że powitania ludzi z amerykańskiego Południa są tak wylewne i trwają tak długo.
Wiedząc, że starszej pani sprawię tym radość, położyłam na tacy serwetki, talerzyk z herbatnikami (tę słabość trzyma w sekrecie – Marie przepada za czekoladowymi Keebler Elves z czekoladowym nadzieniem) i dwie pełne po brzegi filiżanki kawy. Jednocześnie słuchałam, jak Friedrich opowiada o pracy policjanta w Little Rock i podjęciu decyzji o powrocie w rodzinne strony, gdy w krótkich odstępach czasu zmarł jego ojciec, on sam rozwiódł się, a w Shakespeare zwolniło się stanowisko komendanta policji. Wspomniał o radości, jaką czerpie z ponownego odkrycia swobodniejszego tempa życia w małym mieście.
Był dobry w te klocki, musiałam przyznać po raz kolejny.
Układając serwetki w zachodzące na siebie trójkąty na tacy zdobionej jasnymi motywami kwiatowymi, przyznałam się sama przed sobą, że odczuwam niepokój. Jak długo można milczeć jak kołek i nie wyjść na dziwaczkę? Z drugiej strony przecież spał, kiedy do niego zatelefonowałam. Powiedziałam tak niewiele, więc na jakiej podstawie miałby rozpoznać mój głos?
Płynnym ruchem podniosłam tacę i zaniosłam do salonu. Podałam Friedrichowi filiżankę. Teraz, gdy znów znalazłam się blisko niego, jeszcze wyraźniej uświadomiłam sobie, jak potężnie jest zbudowany.
– Przepraszam, ale my chyba jeszcze się nie znamy – zaczął taktownie Friedrich, gdy przysiadłam na twardym fotelu naprzeciw niego.
– Bardzo pana przepraszam! – powiedziała pani Hofslettler smutnie, potrząsając głową. – Ta straszna wiadomość zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. Panie komendancie, to panna Lily Bard. Mieszka w domu obok naszego bloku. Odkąd się przeniosła do Shakespeare, jest dla nas niezastąpiona.
No tak, na panią Hofstettler zawsze można liczyć. Mogłam się spodziewać, że nie przegapi sposobności do odegrania roli swatki.
– Widziałem już panią tu i tam – powiedział, uprzejmie sugerując, że żaden mężczyzna nie może przejść obok mnie obojętnie.
– Sprzątam u Deedry Dean – odpowiedziałam krótko.
– Czy była pani wczoraj w tym budynku?
– Tak.
Czekał, żebym powiedziała coś więcej. Ale nie powiedziałam.
– W takim razie musimy porozmawiać później, kiedy będzie pani miała wolne – zakończył miękko, jakby zwracał się do zgrzybiałej stulatki lub osoby upośledzonej umysłowo.
Niezbyt uprzejmie skinęłam głową.
– Mam przerwę między czwartą a wpół do szóstej.
– W takim razie zajrzę wtedy do pani – oznajmił, nie dając mi czasu na wyrażenie zgody i jasnopopielatymi oczami spojrzał na gospodynię.
– Wspominała pani, że widziała wczoraj Pardona Albee.
– Było tak – zaczęła pani Hofstettler, jakby z chorobliwą lubością dobierała słowa. – Pardon zawsze przychodzi około dziewiątej rano pierwszego dnia miesiąca… po czynsz. Wiem, że woli, jak mieszkańcy zaglądają do jego mieszkania, ale przychodzi do mnie, bo czasami mogę się ruszać, a kiedy indziej nie. Dopóki rano nie otworzę oczu, nie wiem, jak się będę czuła. – Pokręciła głową, podsumowując nieprzewidywalną naturę choroby i starości, na co Friedrich odpowiedział współczującym mruknięciem.
– Zadzwonił do drzwi, więc go wpuściłam – kontynuowała w skupieniu pani Hofstettler. – Miał na sobie pomarańczowo-zieloną koszulę w kratę i ciemnozielone spodnie z poliestru… W takich kolorach mało komu jest do twarzy, a już na pewno nie osobie o jasnej karnacji… Ale to nie ma nic do rzeczy. A jeszcze gdy ktoś jest krępy… No dobrze… Zagadywał mnie o pogodę, a ja mu odpowiadałam. Wie pan, mówił to, co zwykle mówi się starszym paniom, których się za dobrze nie zna!
Claude Friedrich uśmiechnął się do siedzącej przed nim bystrej starszej pani, upił łyk kawy, a potem uniósł filiżankę w moją stronę w geście milczącego uznania.
– Czy wspominał coś o swoich wczorajszych planach? – zapytał tubalnym głosem, przypominającym pomruk grzmotu z oddali.
Lepiej się nie wychylać. Zorientowałam się, że naprawdę będę musiała uważać. Wbiłam wzrok w swoją filiżankę. Byłam tak wściekła na siebie za wplątanie się w śmierć Pardona Albee, że w wyobraźni rzuciłam nią o białą jak śmierć ścianę pokoju. Oczywiście niczego takiego nie zrobiłam, nie mogłam też w żaden sposób obwiniać Marie za kłopoty, które sama ściągnęłam sobie na głowę. Westchnęłam cicho, a potem podniosłam wzrok i napotkałam zdecydowane spojrzenie Friedricha. Niech to szlag.
– Powiedział mi tylko, że musi wrócić do siebie i czekać, bo ludzie będą przynosić pieniądze. Pan też tu mieszka, panie Friedrich, więc wie pan, jak bardzo Pardon lubił dostawać czynsz na czas. Ale wspomniał też o czymś, co go zainteresowało, kiedy słuchał wiadomości…
– Krajowych czy lokalnych? – zapytał łagodnie Friedrich.
Zauważyłam, że nie przerywał toku myśli pani Hofstettler, raczej naprowadzał ją na właściwe tory rzucaną co jakiś czas dyskretną uwagą. Był dobry w swoim fachu. Zauważyłam też, że z jego talerzyka niepostrzeżenie zniknęły dwa herbatniki.
– Tego nie powiedział. – Marie Hofstettler z żalem potrząsnęła głową. – Ale miałam wrażenie, że z czegoś się cieszył. Wie pan, Pardon był… nie bardzo wiem, jak to powiedzieć, skoro już go nie ma… lubił wiedzieć, co w trawie piszczy – dokończyła delikatnie, lekko marszcząc brwi i kiwając głową.
Nazywał to „życzliwym zainteresowaniem”.
Ja nazywałam to zupełnie inaczej.
– A czy wczoraj widziała pani swoich sąsiadów? – padło kolejne pytanie.
Zastanawiała się przez chwilę, wydymając wargi.
– Wydawało mi się, że słyszałam Alvę i T. L. Yorków, moich sąsiadów, ale oni mieli wrócić dopiero późnym wieczorem, więc pewnie się pomyliłam. Słyszałam też innych, jak pukali do drzwi Pardona, wie pan, żeby zapłacić czynsz. Kilka razy rano i po południu. Ale prawie zawsze oglądam telewizję albo słucham radia, poza tym nie słyszę już tak dobrze jak kiedyś.
– Czy to znaczy, że poznała ich pani po głosie, czy po prostu ktoś kręcił się po mieszkaniu?
Pani Hofstettler znów się zamyśliła.
– Chyba jednak ktoś kręcił się po mieszkaniu.
– To mogłam być ja – wtrąciłam. – Zrobiłam im zakupy, głównie jedzenie, i zaniosłam do kuchni, a potem miałam podlać kwiaty.
– Słyszałam odgłosy około trzeciej po południu. Właśnie obudziłam się po drzemce.
– W takim razie to pewnie byłam ja.
Friedrich zanotował coś w małym jadowicie różowym kołonotatniku, który ni stąd, ni zowąd pojawił się w jego dłoniach.
Spojrzałam na zegarek. Musiałam wyjść za pół godziny, żeby zdążyć do kolejnej pracy, a zostały mi jeszcze do uprzątnięcia czyste rzeczy Marie.
– Przepraszam – mruknęłam.
Zaniosłam tacę do kuchni, czując na plecach spojrzenie Friedricha. Szybko umyłam i wytarłam naczynia, a potem wymknęłam się z kuchni do gościnnego pokoju. Na szczęście żadna z wypranych rzeczy nie wymagała prasowania, więc w kilka minut udało mi się porozkładać wszystko na miejsca. W myślach odfajkowywalam kolejne pozycje na liście obowiązków. U Marie zrobiłam już wszystko, co zwykle miałam przewidziane na wtorki rano. Wrócę w sobotę. Zabrakło płynu do mycia szyb. Zrobiłam odpowiednią notatkę i przyczepiłam ją w kuchni do drzwi lodówki serduszkiem na magnesie z napisem „Kocham Babcię”. Marie dostaje pieniądze od Chucka, więc wypisze mi czek w sobotę.