Komendant policji już wyszedł, gdy wynurzyłam się z kuchni. Czekałam na znajome skrzypnięcie drzwi wejściowych.
– Do widzenia, pani Hofstettler – powiedziałam. Marie gapiła się w przestrzeń nieobecnym wzrokiem z dłońmi spokojnie splecionymi na kolanach. Wydawała się zaskoczona, że jeszcze tu jestem.
– Do widzenia, Lily – powiedziała zmęczonym głosem. – Tak się cieszę, że dzisiaj przyszłaś. Nie wiem, jak bym sobie z tym wszystkim sama poradziła.
– Może powinna pani zadzwonić do syna?
– Nie chcę mu zawracać głowy – stwierdziła Marie.
– Tak, to rzeczywiście coś strasznego.
Przypomniałam sobie, co czułam w ciemnościach, wśród drzew, w środku nocy, gdy w wąskiej smużce światła latarki poznałam ofiarę. Lecz dzięki znajomemu ćwiczeniu umysłowemu, powtarzanemu tak często jak ćwiczenia bicepsów, zablokowałam wspomnienie. Oczywiście wszystko wypłynie na powierzchnię w innym miejscu i czasie, ale wtedy będę już sama.
We wtorki mam zawsze mnóstwo zajęć. Dzisiaj było trudniej niż zwykle, bo krótko spałam i przeżyłam wielki stres.
Pobiegłam do domu po jakiś owoc do zjedzenia w samochodzie w drodze do następnej pracy.
Tak się składa, że we wtorki z mojej dzielnicy wywozi się śmieci. Wózek czekał na podjeździe, a kosze z nienaruszonymi workami stały we właściwej kolejności. Nikt nie mógł wiedzieć ani nawet podejrzewać, że w jeden komplet zawinięte były kiedyś ludzkie szczątki. Tamtego ranka szybko obejrzałam wózek, żeby sprawdzić, czy są na nim jakieś ślady ostatniej przejażdżki Pardona Albee. Gołym okiem nie dostrzegłam na metalu żadnych śladów.
Gdy kuchennymi drzwiami wyszłam pod wiatę samochodową, usłyszałam warkot nadjeżdżającej śmieciarki. Nie mogłam się oprzeć i zaczekałam chwilę. Z jedną nogą w samochodzie i z ręką wspartą na ramie otwartych drzwiczek przyglądałam się ciężarówce. Czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku, ubrany w niebieski kombinezon z wyszytym na plecach napisem: „Służby komunalne miasta Shakespeare”, opróżnił kosze jeden po drugim, odstawił je na wózek, a worki wrzucił na pakę ciężarówki.
Zamknęłam oczy z ulgą, gdy śmieciarka ruszyła w górę do bloku. Duży niezgrabny pojazd ostrożnie manewrował, by zmieścić się na podjeździe w kształcie litery „U”. Ale zabawił tam krócej niż zwykle. Po chwili usłyszałam, jak rusza. Żałowałam, że przez ogrodzenie nic nie widać.
Założyłabym się, że po drugiej stronie policjanci w gumowych rękawiczkach przeglądali kosze na śmieci przypisane do poszczególnych mieszkań.
Nie podejrzewałam policji w Shakespeare o tak wyrafinowane metody pracy.
Chociaż nie mogłam w żaden sposób potwierdzić swoich podejrzeń, założyłabym się, że na ten pomysł wpadł jej szef Claude Friedrich we własnej osobie.
Stanęłam w drzwiach pokoju Bobo Winthropa i przyjrzałam mu się ponuro. Bobo to postawny siedemnastolatek, w którym zaczynają buzować hormony. Odkryłam to zeszłego lata. Dzisiaj był w szkole, lecz stan jego pokoju wskazywał na to, że przez ubiegły tydzień dość często zaglądał do domu, przynajmniej po to, żeby się przespać i zmienić ubranie. Gdzieś pod całym tym nieporządkiem kryły się meble. Nawet dość dobre, jak pamiętałam. Miałam wrażenie, że stan pokoju w pewnym sensie odzwierciedla osobowość Bobo. Mimo całego swojego bałaganiarstwa to dobry chłopak.
Krótko mówiąc, nie zostawił swojego pokoju w takim stanie, żeby zrobić mi na złość po tym, jak walnęłam go w brzuch za to, że klepnął mnie ręką w tyłek. Po prostu przyzwyczaił się, że przez całe życie ktoś po nim sprząta.
W takie dni jak dziś mam wrażenie, że jestem na paradzie i idę za słoniem, uzbrojona tylko w małą szufelkę do zbierania guana.
Ale skoro Beanie Winthrop dobrze mi płaci, to – ofuknęłam się surowo – nie mam powodu narzekać. Widząc pokój Bobo, po raz kolejny zaczęłam mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, wybierając sprzątanie jako sposób zarabiania na życie.
Wlokąc za sobą plastikowy kosz na brudną bieliznę, wrzucałam do niego brudne ubrania. Na pocieszenie przypomniałam sobie, że kiedyś dostawałam państwowe stypendium za wyniki w nauce, w liceum byłam najlepsza w klasie, a college skończyłam z bardzo wysoką średnią.
Tak brzmi moja wtorkowa mantra.
Odkryłam też, że pewnego wieczoru, gdy w domu nie było rodziców, Bobo zamówił pizzę. Prawdopodobnie – oceniłam na podstawie liczby warstw odzieży leżących na tekturowym pudełku – było to jakieś trzy dni temu.
– Hej, hej! – od strony kuchni dobiegł mnie stłumiony wesoły głos, a po nim trzask drzwi prowadzących do garażu. – Lily! Wpadłam tylko na chwilę, bo śpieszę się na lekcję tenisa!
– Dzień dobry – odpowiedziałam, dobrze wiedząc, że ton mojego głosu w najlepszym razie można było określić jako posępny.
Nie bardzo miałam ochotę widzieć któregokolwiek z Winthropów – ani Beanie, ani jej męża Howella juniora, ani najstarszego syna Bobo, ani też jego młodszego rodzeństwa – Amber-Jean i Howella trzeciego.
Choć trudno w to uwierzyć, nazwisko panieńskie Beanie brzmiało Bobo – Beatrice (Beanie) Bobo. Bobowie zaliczali się do szóstego pokolenia arystokracji stanu Arkansas. W skrytości ducha podejrzewałam, że po DNA Beanie plącze się gdzieś jeszcze gen posiadaczki niewolników.
– Tu jestem, Lily! – zawołała Beanie z przesadną radością, zupełnie jakbym siedziała jak na szpilkach, czekając, aż się pojawi.
Nie potrafi normalnie wejść do pokoju, zawsze zachowuje się, jakby występowała na scenie. Teraz stanęła w drzwiach, jak postać z angielskiej komedii: atrakcyjna lady Beatrice w drodze na lekcję tenisa przystaje, by porozmawiać z pokojówką.
Co prawda, to prawda – atrakcyjności nie można jej odmówić. Ma czterdzieści parę lat, ale jej ciało jakby o tym zapomniało. Chociaż na twarzy nie jest zbyt urodziwa, osiągnęła prawdziwe mistrzostwo w wykorzystywaniu do maksimum swoich atutów. Długie gęste włosy farbuje na kasztanowaty brąz, szkłami kontaktowymi przyciemnia piwne oczy, a opaleniznę w zimie zawsze podretuszowuje jedną lub dwoma sesjami w solarium tygodniowo.
– Posłuchaj, Lily, z tym Pardonem to straszna tragedia, nie sądzisz? – Beanie najwyraźniej miała ochotę pogawędzić. – Chodziłam do szkoły średniej z jego młodszą siostrą! Nawet wtedy Pardon nie zaliczał się do ludzi najłatwiejszych w obejściu, ale żeby tak zginąć… Ludzkie pojęcie przechodzi! Czy to nie okropne?
– Owszem.
– Aha… posłuchaj, Lily, gdybyś znalazła książeczkę czekową Bobo, proszę, połóż ją na moim biurku. Od pół roku nie sprawdzał wyciągów i obiecałam, że się tym zajmę. Chociaż nie wiem, skąd mu przyszło do głowy, że znajdę na to czas!
– Oczywiście.
– Aha, i jeszcze jedno, Lily. Bobo powiedział mi, że trenujesz karate. Czy to prawda?
– Tak.
Wiedziałam, że zachowuję się nieuprzejmie, ale byłam w koszmarnym nastroju. Wściekłam się na samą myśl, że Winthropowie wzięli mnie na języki. Przeważnie uważam Beanie za zabawną i znośną osobę (ona chyba czuje to samo wobec mnie), ale dzisiaj zirytowała mnie ponad miarę.
– Wiesz, zawsze chcieliśmy, żeby Bobo trenował taekwondo, ale w okolicy nie ma nikogo, kto mógłby go tego nauczyć, oprócz tego faceta, który zbankrutował po pół roku. U kogo bierzesz lekcje?
– U Marshalla Sedaki.
– Gdzie? W Body Time?
– Uczy tylko dorosłych karate goju-ryu w poniedziałki, środy i piątki wieczorem w sali aerobiku w Body Time. Od wpół do ósmej do wpół do dziewiątej.