Выбрать главу

Te trzy wieczory były dla mnie absolutnie najważniejszymi wydarzeniami tygodnia.

Beanie doszła do wniosku, że przestałam się na nią boczyć, i uśmiechnęła się do mnie promiennie.

– Nie sądzisz, że mógłby przyjąć Bobo? Chłopak ma siedemnaście lat i mimo że trudno mi to przyznać, jest praktycznie dorosły – powiedziała, po czym dodała ponuro: – Przynajmniej fizycznie.

– Nie zaszkodzi zapytać – odpowiedziałam. Moim zdaniem, nie było najmniejszych szans, żeby Marshall przyjął tak rozpuszczonego chłopaka jak Bobo, ale to nie mój interes. Sam może jej o tym powiedzieć.

– I chyba tak zrobię – odparła Beanie, notując coś w małym kołonotatniku, który zawsze trzyma w torebce. (Zauważyłam, że Beanie i Claude Friedrich mają przynajmniej jedną cechę wspólną).

Z pewnością zatelefonuje. Jedną z kilku rzeczy, które podziwiam u tej kobiety, jest oddanie dzieciom.

– A więc dobrze – zakończyła Beanie, unosząc głowę i odwracając się lekko, jakby już znalazła się za drzwiami. – Odświeżę się tylko przez minutkę i pędzę do klubu. Nie zapomnij o książeczce czekowej, proszę!

– Nie zapomnę.

Pochyliłam się, żeby podnieść z podłogi bluzę od dresu, którą Bobo zapewne czyścił przednią szybę swojego samochodu.

– Wiesz co? – po chwili namysłu dorzuciła Beanie. – Pardon był wspólnikiem tego twojego Marshalla Sedaki.

– Co? – Bluza od dresu wypadła mi z rąk. Szukałam jej dookoła po omacku, mając nadzieję, że źle usłyszałam.

– Tak – stwierdziła Beanie zdecydowanie. – Właśnie tak. Howell junior powiedział mi kiedyś o tym. Pomyślałam sobie, że to zabawne, bo Pardon w ogóle nie dbał o kondycję. Nie chodził nigdzie, jeżeli tylko mógł tam dojechać. Ale interes z siłownią bardzo mu się opłacił. Musiał na nim zarobić kokosy. Ciekawe, komu to wszystko zapisał?

Nie zareagowałam. Nadal wrzucałam brudne ubrania do plastikowego kosza. Kiedy wreszcie spojrzałam w górę, Beanie wyszła, a chwilę później z dużej łazienki przylegającej do głównej sypialni dobiegł mnie charakterystyczny chlupot.

Gdy usłyszałam trzask drzwi do garażu, powiedziałam na głos:

– Powinnam się grzeczniej zachowywać wobec mojej pani, bo inaczej spuści mnie po brzytwie.

Naprawdę nie powinnam być dla niej nieuprzejma – powiedziałam sobie, tym razem zupełnie poważnie. W końcu płacą mi za dwa sprzątania w tygodniu.

Do pani Hofstettler też chodzę dwa razy w tygodniu, ale liczę jej taniej – o wiele taniej – bo znacznie mniej czasu i wysiłku zabiera mi doprowadzenie do porządku jej trzypokojowego mieszkania niż ogromnego domu Winthropów, a poza tym dzieciom Beanie nie zdarzyło się jeszcze choćby kiwnąć palcem w tej sprawie. Gdyby chociaż przyszło im do głowy wrzucać brudne ubrania do kosza i nie śmiecić tak koszmarnie w swoich pokojach, mogliby zaoszczędzić rodzicom całkiem sporą część mojej pensji.

Zwykle udaje mi się zachować obojętność wobec zwierzeń Winthropów, lecz dzisiaj rano słowa Beanie wytrąciły mnie z równowagi. Czy Marshall naprawdę wszedł w spółkę z Pardonem Albee? Ani słowem nie wspomniał o żadnym wspólniku w interesie, który zbudował od podstaw. Chociaż Marshall i ja znaliśmy się – a raczej nasze ciała znały się pewną dziwną, bezosobową zażyłością płynącą ze wspólnych ćwiczeń w siłowni i z treningów karate – zrozumiałam, że tak naprawdę bardzo niewiele nawzajem wiedzieliśmy o swoim codziennym życiu.

Zdziwiłam się, dlaczego informacja na temat Marshalla wywołała we mnie aż tak silną reakcję. Co za różnica: miał czy nie miał za wspólnika akurat Pardona Albee? Nieważne, jak było ciemno, wiem, że poznałabym Marshalla, gdyby to on wlókł ciało do parku.

Ta myśl sprawiła, że poczułam się jeszcze bardziej nieswojo.

Z całych sił skupiłam się na tym, co zostało mi jeszcze do zrobienia. Znalazłam zabłąkaną książeczkę czekową Boba i położyłam na toaletce jego matki, gdzie z pewnością ją zauważy. Myślenie wpływało niekorzystnie na tempo mojej pracy. Musiałam jeszcze uporządkować pokój Howella trzeciego – chociaż skłonnością do niechlujstwa nie dorównuje Bobo, trudno go zaliczyć do wzorów schludności.

We wtorki u Winthropów zbieram brudne ubrania, piorę je, suszę i odkładam na miejsce, a potem sprzątam łazienki. W piątki odkurzam i mopem ścieram na mokro podłogi. Winthropowie zatrudniają też kucharkę, która im gotuje – w przeciwnym razie musiałabym do nich przychodzić trzy razy w tygodniu. Oczywiście w piątki muszę też odgruzowywać mieszkanie, żebym w ogóle miała co odkurzać, i po raz kolejny wściekam się na ludzi, którzy są tak leniwi, że wolą komuś płacić za sprzątanie.

Po kilku głębokich wdechach uspokoiłam się. Wreszcie zrozumiałam, że z równowagi wyprowadzili mnie nie rozrzutni Winthropowie – na ich trybie życia mogę tylko skorzystać – ani nawet domniemana współpraca Marshalla Sedaki z Pardonem Albee, lecz zbliżające się nieuchronnie spotkanie z Claude'em Friedrichem.

ROZDZIAŁ 3

Przyszedł punktualnie co do minuty.

Gdy zrobiłam krok do tyłu, by go wpuścić, znów zdumiały mnie jego wzrost i aparycja.

Przypomniałam sobie, że najważniejsze to nie okazywać strachu.

Gdy już dodałam sobie otuchy tym mało odkrywczym filozoficznym stwierdzeniem, okazało się, że nie pozostało mi nic innego jak tylko zachować kamienny wyraz twarzy, który bezstronny obserwator mógł równie dobrze zinterpretować jako ponury.

Przyglądał się moim nielicznym meblom kupionym na wyprzedażach w najdroższych miejscowych sklepach. Starannie je dobrałam i ustawiłam dokładnie tam, gdzie mi pasowały. Ze względu na niewielkie rozmiary salonu zdecydowałam się na rozkładaną dwuosobową kanapę zamiast sofy, fotel z uszakami, małe stoliki, małe obrazy. Telewizor mam też niezbyt duży. Żadnych zdjęć. Są za to książki z biblioteki, wielki stos, pod blatem małego stolika obok fotela.

Zarówno tapicerka, jak i obrazy utrzymane są w dwóch dominujących kolorach: granatowym i jasnobrązowym.

– Jak długo mieszka pani w tym domu? – zapytał Friedrich, gdy zakończył lustrację.

– Kupiłam go cztery lata temu.

– Od Pardona Albee?

– Tak.

– I nabyła go pani tuż po przyjeździe do Shakespare?

– Najpierw go wynajęłam, ale z opcją kupna.

– Co pani właściwie robi? Jak pani zarabia na życie, pani… czy też panno Bard?

Nie obchodzą mnie tytuły ani poprawność polityczna. Nie zdradziłam mu dotąd swojego stanu cywilnego, więc oczekiwał, że go poprawię.

– Sprzątam po domach.

– A oprócz tego?

A więc odrobił zadanie. A może od samego początku znał każdy szczegół mojego życia w Shakespeare? No bo co może mieć do roboty komendant policji w tak małym mieście?

– Niewiele. – Widziałam, że aż go korci, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Uniesione brwi miały mi pewnie zasugerować, że zachowuję się nieuprzejmie, zbywając go tak krótkimi odpowiedziami. Pewnie miał rację. Westchnęłam. – Załatwiam różne sprawy starszym ludziom. Pomagam tym, którzy wyjeżdżają z miasta i nie mogą liczyć na sąsiadów. Robię im zakupy przed powrotem do domu, karmię psy, koszę ogrody i podlewam kwiaty.

– Jak dobrze znała pani Pardona Albee?

– Jak pan już wie, kupiłam od niego ten dom. Sprzątam kilka mieszkań w budynku, którego był właścicielem, ale z najemcami umawiam się indywidualnie. Parę razy sprzątałam też u niego. Co jakiś czas przelotnie go widywałam.

– Czy utrzymywała pani z nim bliższe kontakty?

Prawie wyrwałam się z odpowiedzią, zanim zrozumiałam, że mnie podpuszcza. Zamknęłam usta i odetchnęłam głęboko.