Выбрать главу

Gdy ćwiczyłam z Toni, miałam o niej coraz lepsze zdanie. Starała się z całych sił, choć było jasne, że niekomfortowe jest dla niej samo przebywanie na zajęciach. Byłam w stanie polubić tę determinację – a nawet ją podziwiać.

– Boże, ale jesteś silna – powiedziała Toni, starając się nie okazywać złości, gdy chwytałam ją za nadgarstki i kazałam ćwiczyć uwalnianie się metodą, którą jej wcześniej pokazałam.

– Pracuję nad tym od lat.

– Dla Bobo jesteś swego rodzaju bohaterką – powiedziała, wbijając we mnie wzrok i czekając, jak zareaguję na te słowa.

Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć. Chciałam zignorować to, co usłyszałam, ale odmówiła wykonania jakiegokolwiek ruchu, gdy złapałam ją za nadgarstek, grając rolę atakującego. Czekała, zwrócona twarzą w moją stronę.

– Nie jestem żadną bohaterką – powiedziałam lakonicznie. – A teraz spróbuj mi się wyrwać.

Gdy zajęcia się skończyły, wyszłam szybko z sali. Janet spieszyła się jeszcze bardziej – powiedziała mi wcześniej, że ma randkę, więc nie miałam z kim pogawędzić, kiedy wychodziłam. Siłownia była prawie pusta. Wydawało mi się, że słyszę, jak Bobo mnie woła, ale szłam naprzód. I tak go jutro zobaczę.

ROZDZIAŁ 7

Byłam wyczerpana, ale nie mogłam zasnąć. Nie było sensu dłużej przewracać się z boku na bok. W ciemności przebrałam się w dżinsy, czarny sportowy stanik, starą koszulkę Nike i adidasy. Klucze i komórka leżały jak zwykle na komodzie – wsunęłam je do kieszeni i wyruszyłam na spacer.

Pomyślałam, że spędziłam zbyt wiele nocy na tej bezsensownej czynności. Zbyt wiele nocy, podczas których szłam przez ciche miasto – od paru lat było to właśnie milczące miasto Shakespeare. A wcześniej inne miejscowości w innych stanach: Tennessee, Missisipi. Stopy przesuwały się cicho, gdy szłam chodnikiem.

Rzadko kiedy czułam potrzebę spacerowania, gdy Jack był u mnie. Wtedy gdy byłam niespokojna, walczyłam z tym w bardziej intymny sposób. Dziś czułam się zmęczona i stara.

Jeden z policjantów patrolujących nocą miasto, Gardner McClanahan, przywitał mnie, gdy powoli przejechał obok mnie. Zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu się zatrzymywać, by porozmawiać. Mimo że Claude nigdy mi o tym nie powiedział, wiedziałam, że policjanci nazywali mnie Nocnym Wędrowcem, nawiązując do starego serialu telewizyjnego. Każdy z policjantów patrolujących miasto wiedział, że anonimowo zgłosiłam przynajmniej pięć włamań i trzy przypadki przemocy domowej, ale w milczeniu zgodziliśmy się, że będą udawać, iż nie wiedzą, że to ja jestem informatorem. Od ubiegłego roku znali moją przeszłość. Najwyraźniej szanowali mnie za to, co wydawało mi się dość dziwne.

Nie pomachałam Gardnerowi na przywitanie, jak to czasem robiłam. Szłam dalej.

Czterdzieści minut później okrążyłam kilkukrotnie okolicę, poszłam w każdym możliwym kierunku, a mimo to nadal znajdowałam się zaledwie sześć przecznic od domu. Przy ulicy Main minęłam dom Joego C. i znów pomyślałam o tym, jak wielki i stary był to budynek. Nagle się zatrzymałam. Czy ktoś nie poruszył się w krzakach na podwórzu Praderów? Włożyłam rękę do kieszeni i chwyciłam komórkę, ale nie było sensu dzwonić na policję, jeśli mi się to przywidziało. Zakradłam się na podwórko, przemykając między przerośniętymi krzakami tak cicho, jak tylko potrafiłam.

Tak. Przede mną ktoś się poruszał. Ktoś ubrany na czarno. Ktoś cichy i równie szybki jak ja. Najbliższa latarnia była oddalona o pół przecznicy, więc na podwórku było zupełnie ciemno.

Już po kilku sekundach zorientowałam się, że kimkolwiek był ten człowiek, wychodził z domu, a nie odwrotnie. Zastanawiałam się, czy próbował otworzyć drzwi, żeby wejść i okraść dom. Szłam przez dżunglę podwórka Joego C. najciszej, jak mogłam.

Wtedy poczułam dym. Zamarłam, ruszałam tylko głową, starając się wyczuć, z której strony nadciągał gęsty czarny zapach.

Pochodził z domu. Ze strachu przeszły mnie ciarki. Nie próbując nawet poruszać się cicho, podeszłam bliżej, żeby zajrzeć przez odsunięte zasłony do salonu, pokoju, który odkurzałam zaledwie trzy dni temu. Teraz, kiedy wyszłam z krzaków, latarnia poprawiała trochę widoczność. W domu nie paliło się żadne światło, ale powinnam i tak widzieć kontury mebli. Zamiast tego w środku zauważyłam jakiś ruch. Po chwili zrozumiałam, że pokój był wypełniony dymem. Jego gęste kłęby napierały na okno, chcąc się wydostać. Gdy wpatrywałam się w ciemną, poruszającą się chmurę, zobaczyłam pierwsze przebłyski płomieni.

Zaczęłam biec, wpadając na przerośnięte krzewy barwinka i kamelii, za dom i w górę chybotliwych stopni prowadzących do tylnego wejścia. Uznałam, że tylne drzwi są najbardziej oddalone od ognia. Nie było sensu tracić czasu na tropienie intruza. Gdy waliłam w drzwi, żeby obudzić starego Joe C., wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam po straż pożarną.

Powiedziałam operatorce, jak wygląda sytuacja.

– Będziemy na miejscu za minutę, Lily – odpowiedziała i w innych okolicznościach uznałabym to za zabawne.

Zapach dymu z każdą sekundą czuć było coraz mocniej. Włożyłam telefon do kieszeni i zmusiłam się do dotknięcia klamki. Nie była gorąca. Choć spodziewałam się, że drzwi będą zamknięte na klucz, bez trudu je otworzyłam.

Wypłynęła zza nich chmura ciemności. Razem z nią wydostał się okropny zapach przedmiotów połykanych przez ogień. Zaparło mi dech z przerażenia, bo wiedziałam, że muszę spróbować dotrzeć do Joego C.

Zawstydziłam się, uświadomiwszy sobie własne wahanie – bałam się, że jeśli wejdę, znajdę się w pułapce. Wiedziałam, że muszę zamknąć za sobą drzwi, żeby wiatr nie rozprzestrzenił płomieni. Przez długą chwilę kusiło mnie, żeby zatrzasnąć drzwi i zostać na ganku. Ale po prostu nie mogłam tego zrobić. Wzięłam głęboki haust świeżego powietrza. Weszłam do płonącego domu i zamknęłam za sobą wyjście na bezpieczną przestrzeń.

Zaczęłam zapalać światła, ale zdałam sobie sprawę, że nie powinnam tego robić. W dławiącym mroku przeszłam przez kuchnię, podeszłam do dobrze znanego mi dwukomorowego zlewu i wymacałam ścierkę do naczyń przewieszoną przez jego przegrodę. Zmoczyłam ją w zimnej wodzie, zakryłam nią usta i nos i próbowałam wymacać drogę z kuchni przez korytarz do sypialni Joego C.

Wzięłam oddech, żeby zawołać staruszka, i powietrze eksplodowało w napad kaszlu. Po prawej stronie dostrzegłam płomienie. Dym, cichy zabójca, wypełniał szeroki korytarz.

Wyciągnęłam rękę, żeby znaleźć drogę. Wymacałam zdjęcie matki Joego C, które powiesiłam jakiś metr na lewo od drzwi do jego sypialni. Słyszałam już syreny, ale jedyny kaszel, jaki było słychać, pochodził ode mnie.

– Joe C! – krzyknęłam, a nabranie powietrza wypełnionego dymem znów spowodowało napad kaszlu.

Możliwe, że usłyszałam jakąś odpowiedź. Przynajmniej wyobraziłam sobie, że słyszę cichą odpowiedź po tym, jak zawołałam po raz drugi. Ogień był w salonie i zbliżał się do korytarza, obejmując po drodze wszystko, co mu się podobało. Poczułam nagły przypływ jego siły, jakby zjadł cukierka. Być może pochłonął antyczny sekretarzyk Joego C, wykonany z drewna, które po stu pięćdziesięciu latach używania było suche i gotowe na przyjęcie płomieni.

Drzwi do sypialni Joego C. były zamknięte. Nie wiedziałam, czy to normalne, czy nie. Przekręciłam klamkę i drzwi się otworzyły. Miałam tego dnia wyjątkowe szczęście do drzwi, jeśli można było mówić o szczęściu.