Выбрать главу

Jeszcze parę osób wśliznęło się do środka i usiadło z tyłu, zanim kościelni zamknęli drzwi. Kościół był wypełniony do ostatniego miejsca. Nie dość, że Deedra zmarła tak młodo, to jeszcze została zamordowana. Być może ciekawość miała duży wpływ na liczbę osób obecnych na ceremonii.

Możliwe, że z powodu duchoty – ścisk i ciężki zapach kwiatów przyprawiały mnie o mdłości – zaczęłam się zastanawiać, czy mój pogrzeb byłby równie oblegany, gdybym została te kilka lat temu zamordowana po uprowadzeniu. Łatwo było wyobrazić sobie moich rodziców idących za trumną. Byłam nawet prawie pewna, kto by trumnę niósł…

Zmusiłam się do powrotu do teraźniejszości. Było coś chorobliwie niestosownego w obmyślaniu własnego pogrzebu.

Ceremonia wyglądała tak, jak się spodziewałam. Wysłuchaliśmy, jak dwie śpiewaczki przebrnęły przez dwa standardy: Amazing Grace i What a Friend We Have in Jesus. Sama potrafię śpiewać, więc wykonania były dla mnie interesujące, ale niewiele ponadto. Nikt tu w Shakespeare nie wiedział, że kiedyś, w rodzinnym miasteczku, śpiewałam na weselach i pogrzebach. Nie przeszkadzało mi to. Byłam lepsza niż kobieta, która śpiewała Amazing Grace, ale nie miałam tak dobrego głosu jak ta, która śpiewała po niej.

Westchnęłam i założyłam jedną nogę na drugą. Janet wpatrywała się bezustannie w śpiewaczki, a Becca przyglądała się skórkom przy paznokciach i usunęła kawałek nitki, który zahaczył się o oprawę diamentu przy jej pierścionku.

Mogłam się spodziewać, że jeśli Joel McCorkindale uzna, iż to dobry moment na umoralnianie, nie przepuści okazji i nie zadowoli się zwykłą mową. Nikt się więc nie zdziwił, gdy oparł kazanie na liście do Tesaloniczan, w którym święty Paweł ostrzegał nas, że dzień sądu nadejdzie jak złodziej w nocy.

Pastor zrobił wokół niego więcej zamieszania, niż oczekiwałam. Wygłosił tezę, że ktoś uzurpował sobie boże prawo do odebrania Deedrze życia. Spoważniałam i poczułam się urażona. Podczas pogrzebu Deedry odwracano uwagę od niej, a skupiano się na człowieku, który ją zabił.

Zaniepokoiłam się, gdy ludzie, którzy byli przyzwyczajeni do tego stylu modlitwy, zaczęli głośno zgadzać się ze słowami Joela McCorkindale'a. Co chwilę jakaś kobieta czy mężczyzna wznosili ręce w górę i mówili: „Amen! Chwalmy Pana!”

Odwróciłam lekko głowę, żeby sprawdzić reakcję Janet. Oczy prawie wychodziły jej z orbit i znacząco nimi przewróciła, gdy zobaczyła, że jestem równie zszokowana. Nie byłam wcześniej w kościele, gdzie normalne było, iż wierni głośno mówili w trakcie mszy, i sądząc po wyrazie twarzy Janet, ona także nie. Becca z kolei uśmiechała się delikatnie, jak gdyby wszystko to było jakimś przedstawieniem urządzonym specjalnie dla niej.

Widziałam, że mężczyźni i kobiety, którzy regularnie chodzili do tego kościoła, czuli się dobrze z tym… gościnnym udziałem wiernych. Ale ja czułam się okropnie zażenowana i kiedy zobaczyłam, jak Lacey pochyla się, z rękoma założonymi na głowę, a łzy spływają po jej twarzy, byłam bliska wstania i opuszczenia kościoła. Nie rozmawiałam nigdy z Bogiem, bo po pamiętnym lecie w Memphis straciłam wiarę. Jednak wiedziałam, że gdybym miała przeprowadzić taką rozmowę, zrobiłabym to w samotności i nikt by o tym nie wiedział. W zasadzie obiecałam sobie, że tak by to wyglądało.

Gdy nadszedł koniec mszy, ucieszyłyśmy się z Janet tak bardzo, że niemal wybiegłyśmy z kościoła. Becca była widocznie zaintrygowana całym tym doświadczeniem.

– Widziałaś kiedyś coś podobnego? – zapytała, ale nie zrobiła tego wystarczająco cicho.

Nadal byłyśmy w pobliżu żałobników, którzy rozproszyli się teraz w kierunku samochodów, którymi mieli dojechać na cmentarz.

Janet w milczeniu potrząsnęła głową.

– Ciekawe, co się będzie działo przy grobie – powiedziała Becca z radosnym wyczekiwaniem.

– Musisz pojechać z Carltonem – powiedziałam i skinieniem głowy przywitałam sąsiada, który właśnie wychodził z kościoła. – Ja idę do domu.

Ruszyłam w drogę. Janet truchtała za mną.

– Zaczekaj, Lily! Raczej też nie pójdę na cmentarz. To nabożeństwo wytrąciło mnie z równowagi. Chyba metodyści są zbyt zamknięci na coś tak… otwartego emocjonalnie.

– Otwartego – warknęłam, idąc dalej. – Nie podobało mi się to.

– Masz na myśli kościół? Ludzi? Przytaknęłam.

– No cóż, mnie też nie wychowano w taki sposób, ale chyba dzięki temu ci ludzie poczuli się lepiej – skomentowała ostrożnie Janet. – Nie wiem, może to było w jakiś sposób pocieszające.

Wzruszyłam ramionami.

– Słuchaj, co będziesz teraz robić?

– Zadzwonię do szpitala.

– W jakiej sprawie? – Joego C.

– Ach, tak. W jego domu wczoraj wybuchł pożar, prawda? Przytaknęłam.

– Do zobaczenia – powiedziałam. I zmusiłam się do dodania: – Dzięki, że ze mną poszłaś.

Janet wyglądała na bardziej zadowoloną.

– Nie ma sprawy. Dzięki, że mogłam zaparkować przed twoim domem.

Wsiadła do swojej czerwonej toyoty, odpaliła silnik i pomachała mi, odjeżdżając.

Ulica była pełna samochodów, które ustawiały się w kondukcie zmierzającym na cmentarz. Gdy stałam przed drzwiami, ulica pustoszała, jak w filmie kręconym metodą poklatkową. Został tylko jeden jeep, zaparkowany nieco dalej.

Zostałam sama, z drzewami w arboretum po przeciwnej stronie drogi.

Nie, jednak nie sama. Gdy w końcu postanowiłam wejść do domu, zobaczyłam, że z auta wysiada mężczyzna i zmierza w moją stronę.

Ze zdziwieniem rozpoznałam Bobo i przypomniałam sobie o naszym spotkaniu. Idąc, rozluźnił krawat, zdjął go i włożył do kieszeni ciemnego garnituru. Opalonymi palcami odpiął górny guzik koszuli i zaczesał włosy do tyłu.

Nagle dopadła mnie popogrzebowa radość z tego, że żyję. Idący chodnikiem mężczyzna chyba też ją poczuł. Przyspieszył kroku i szedł, wpatrzony we mnie. Gdy dotarł do drzwi, nie powiedział ani słowa, tylko objął mnie długimi ramionami, przyciągnął do siebie i pocałował z całej siły.

Mój mózg nakazywał: „odsuń się!”, ale moje ciało nie słuchało. Palcami przeczesywałam włosy Bobo, przycisnęłam swoje biodra do jego i całowałam go tak mocno, jak potrafiłam.

Mógł nas zobaczyć każdy, kto przechodził w pobliżu.

Bobo musiał sobie to uświadomić, bo popchnął mnie lekko, wtoczyliśmy się do domu, a wtedy zamknął drzwi.

Ugryzł mnie w szyję, zamruczałam i zaczęłam na niego napierać. Rozpiął żakiet i pieścił moje piersi przez stanik.

Zareagował na moje ruchy, a moje dłonie powędrowały pod jego spodnie i złapałam go za tyłek. Poruszaliśmy się dalej w tym rytmie i jakimś cudem Bobo trafił w to najbardziej właściwe miejsce. Zobaczyłam gwiazdy. Jęknął i poczułam, że przód jego spodni zrobił się mokry.

Teraz słychać było tylko nasze dyszenie. – Na podłogę – zasugerował Bobo. Mój salon nie jest zbyt duży i nie ma wiele wolnego miejsca. Bobo rozciągnął się na podłodze, a ja usiadłam obok niego. Krew nadal huczała mi w żyłach. Jednak już po chwili poczułam, że przygniata mnie świadomość tego, jak źle i głupio postąpiłam. Na dodatek z kimś, kogo uważałam za przyjaciela. Dzień przed powrotem Jacka.

Wszystkie te lata, gdy starałam się nie popełnić żadnego błędu, poszły na marne.

– Lily – powiedział łagodnie Bobo.

Oparł się na łokciu, a jego twarz odzyskała normalny kolor. Oddychał miarowo. Jego wielka ręka przewędrowała sporą odległość i teraz dotykała mojej.