Выбрать главу

To wszystko.

To samo tyczyło się wielu innych osób. Nie, nie wpadnę w panikę przez szeryf Schuster. Jeszcze nie.

Automatycznie pochowałam zakupy, ale byłam zbyt zaniepokojona, żeby gotować obiady na następny tydzień. Był już prawie czas kolacji, cienie wysokich drzew rosnących w arboretum tworzyły na chodniku poszarpane wzory. Próbowałam wymyślić sobie jakiś powód, żeby wyjść z domu i nie musieć chodzić bez celu. Postanowiłam odwiedzić w szpitalu Joego C. I tak niezbyt dobrze słyszał przez telefon.

Było na tyle chłodno, żeby włożyć kurtkę. Ulica Track była cicha, gdy wyszłam z domu. Carlton zdążył skosić po raz pierwszy trawnik i świeży zapach uspokoił mnie trochę – naturalna aromaterapia. Ten zapach, gdy byłam mała, kojarzył mi się z domem, ojcem i bliskością lata. Moje problemy nieco się zmniejszyły; ciężar trochę zelżał.

Przypomniał mi się cytat z Biblii: „Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie”. Chyba Ewangelia według świętego Mateusza. Pomyślałam o tym, gdy mijałam Zjednoczony Kościół w Shakespeare. Po tym jak zostałam zgwałcona i okropnie okaleczona na piersiach i brzuchu, gdy potworne zakażenie uszkodziło moje narządy rozrodcze, pastor rodziny przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu. Odesłałam go. Rodzice sądzili, może nadal sądzą, że nie szukałam pocieszenia w religii, ponieważ byłam wściekła na los. Ale nie tak myślałam. Nie pytałam „Dlaczego ja” – to było nadaremne. Dlaczego nie ja? Dlaczego miałabym być zwolniona z cierpienia tylko dzięki temu, że wierzę?

Zmieniłam swoje życie, bo byłam wściekła, że ludziom, którzy wyrządzili mi tak potworną krzywdę, może to ujść płazem. Moja nienawiść była tak silna, tak uporczywa, że wymagała ode mnie całej emocjonalnej energii. Odcięłam w sobie to, co chciało być z innymi ludźmi, co nakazywało mi płakać i bać się, być przerażoną faktem, że zabiłam człowieka. Wybrałam. Wybrałam życie, ale nie zawsze był to łatwy wybór. Byłam przekonana, że nie był to pobożny wybór.

Teraz, stojąc na skrzyżowaniu przecznicę przed niepozornym szpitalem w Shakespeare, kręciłam głową. Zawsze gdy myślałam o sytuacji, w jakiej się wtedy znalazłam, natrafiałam na ten sam mur. Byłam przykuta do łóżka w rozwalającej się szopie, czekając na powrót mężczyzny, który mnie porwał, i miałam w ręce pistolet z jednym nabojem. Mogłam się zastrzelić; Bóg by tego nie pochwalił. Mogłam zabić porywacza i zrobiłam to; zastrzelenie go też nie było dobre. Nigdy nie myślałam o trzeciej opcji. Ale od tamtego momentu parę razy przyszło mi do głowy, że lepiej zrobiłabym, gdybym się zabiła.

Wtedy, w tej szopie, warto było zobaczyć jego minę.

– Co innego mogłam zrobić? – powiedziałam na głos, omijając samochody na parkingu przed szpitalem.

Nadal nie znałam odpowiedzi. Ciekawa byłam, co powiedziałby Joel McCorkindale. Wiedziałam, że nigdy go o to nie zapytam.

Godziny odwiedzin prawie się skończyły, ale wolontariuszka w recepcji wydawała się zadowolona, gdy podawała mi numer pokoju Joego C. Stary szpital, zawsze zagrożony zamknięciem, został rozbudowany i wyremontowany, by lepiej sprostać wymaganiom współczesnej medycyny. W rezultacie powstał labirynt, w którym można się było zgubić, nawet mając w dłoni plan budynku. Mimo to udało mi się znaleźć właściwy pokój. Ludzie stali na korytarzu, rozmawiając szpitalnym półgłosem. Bobo, jego matka Beanie i Calla Prader. Jeśli dobrze kojarzyłam powiązania rodzinne, Calla była kuzynką w pierwszej linii ojca Bobo.

Nie byłam jeszcze gotowa na ponowne spotkanie z Bobo i prawie odwróciłam się na pięcie, żeby wyjść i zaczekać, aż sobie pójdą, ale Calla mnie dostrzegła, zanim zdążyłam mrugnąć okiem.

Nie mam wielkich oczekiwań wobec ludzi, ale założyłam, że podziękuje mi za ocalenie Joego C. z płomieni. Zamiast tego podniosła rękę, żeby uderzyć mnie w twarz.

Nie pozwalam na to.

Zanim jej dłoń dotknęła mojego policzka, złapałam ją za nadgarstek i unieruchomiłam rękę. Zamarłyśmy, jakbyśmy stanowiły martwą naturę. Wtedy chyba wściekłość opuściła Callę wraz z całą energią. Z twarzy spłynęły jej barwy złości i nawet jej oczy stały się blade i puste. Gdy upewniłam się, że zrezygnowała ze swoich zamiarów, puściłam jej nadgarstek, a ręka opadła i zawisła wzdłuż ciała, jakby zmiękły jej kości.

Spojrzałam ponad głową Calli na Beanie i zmarszczyłam brwi. Wydawało mi się oczywiste, że Calla dopiero teraz dowiedziała się, co jest w testamencie Joego C. i znów zastanawiało mnie, gdzie była, gdy zaczął się pożar.

– Strasznie mi przykro. – Beanie była tak upokorzona, że prawie nie mogła mówić. – Cała nasza rodzina powinna ci podziękować. – Te słowa z trudem przechodziły jej przez gardło, jeśli wziąć pod uwagę rozmowę, podczas której mnie zwolniła. – Calla po prostu… nie jest sobą, prawda, kochanie?

Calla nie spuszczała ze mnie wzroku.

– Czy ty też wiedziałaś? – zapytała półgłosem. Nie potrafiłam zrozumieć tego pytania. Pokręciłam więc głową.

– Czy wiedziałaś, że nic mi nie zostawił? Czy też o tym wiedziałaś? Wygląda na to, że wszyscy w mieście o tym wiedzieli oprócz mnie.

Na ogół mówię tylko prawdę, choć nie zawsze przychodzi mi to łatwo. Ale wiedziałam, że to odpowiedni moment, żeby skłamać.

– Nie – powiedziałam równie cicho jak ona. – Niezły z niego drań, prawda?

Po całej tej burzy emocji to, że usłyszała, iż ktoś tak go nazywa, pomogło jej dojść do siebie.

Wtedy się uśmiechnęła. Nie był to przyjemny uśmiech. Tak nie uśmiechały się damy w średnim wieku pochodzące z wiejskich terenów Arkansas i chodzące do kościoła. Uśmiech Calli oznaczał zachwyt, złośliwość i odrobinę triumfu.

– Każdy stary drań – powiedziała wyraźnie – musi sobie radzić sam, czyż nie?

Odwzajemniłam jej uśmiech.

– Na to wygląda.

Calla Prader wymaszerowała ze szpitala wyprostowana, a wesoły, psotny uśmiech ciągle gościł na jej twarzy.

Beanie gapiła się na nią skonsternowana. Beanie – wysportowana, atrakcyjna kobieta po czterdziestce. Jej największą zaletą jest miłość, jaką darzy swoje dzieci.

– Dziękuję, że tak dobrze sobie z tym poradziłaś – powiedziała niepewnie.

Miała na sobie biało-beżową lnianą sukienkę, która cudownie wyglądała przy jej ciemnych włosach i opalonej skórze. Ten kosztowny wygląd ukrywał egoistyczne serce i małą inteligencję matki Bobo, częściowo przyćmione przez dobre maniery.

Czułam, że Bobo stoi przy mnie po lewej stronie, ale nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy.

– Dzięki, Lily – powtórzył jak echo.

Ale te słowa przypomniały jego matce, że stoi obok. Odwróciła się w jego stronę, z miną węża szykującego się do ataku.

– A ty, młody człowieku – zaczęła, szczęśliwa, że ma na kim skupić uwagę. – Ty wygadałeś Calli o testamencie.

– Nie wiedziałem, że za mną stoi – bronił się Bobo, brzmiąc przy tym, jakby miał czternaście lat. – A poza tym, skoro wiemy o testamencie, czy nie uczciwie jest powiedzieć jej o tym?

Odwołanie się do moralności podziałało na Beanie jak kubeł zimnej wody. Poza tym przypomniała sobie, że stoję obok i słucham tego rodzinnego prania brudów.

– Dziękuję za uratowanie wuja Joego C. – powiedziała Beanie bardziej oficjalnie. – Policja powiedziała mi, że widziałaś kogoś na podwórku, zanim wybuchł pożar.

– Tak.

– Ale nie rozpoznałaś, kto to był?

– Było ciemno.

– Pewnie jakiś młodociany przestępca. Ta dzisiejsza młodzież zrobi wszystko, wszystko, co tylko zobaczy w telewizji.

Wzruszyłam ramionami. Beanie zawsze ograniczała moje wypowiedzi do gestów i monosylab.