Выбрать главу

Na końcu jednej z taśm był nawet stary film, który Deedra nagrała w sobotę rano.

W swoim zbiorze kaset miała przynajmniej dwie z nagraniami programów z soboty dwa tygodnie temu. Co weekend nagrywała te same. Gdzie w takim razie była druga kaseta z programami nagranymi w ostatnią sobotę? Zmarła dopiero w niedzielę, jak mówił Marlon, żyła, gdy wyszedł od niej w niedzielę rano. Nawet gdybym nie wierzyła Marlonowi, rozmawiała przecież z matką w kościele. Gdzie więc była kaseta z nagraniami z soboty wieczór?

Prawdopodobnie był to nieistotny szczegół, ale to nieistotne szczegóły składają się na sprzątanie. To one tworzą całość. Błyszczący zlew, porządnie złożony ręcznik, niezakurzony ekran telewizora – to są widoczne dowody, że o twój dom ktoś się troszczył.

Zaczęła mnie boleć głowa, co nie zdarza się często. Nic nie miało sensu. Mogłam się tylko cieszyć, że nie pracowałam w policji. Musiałabym całymi dniami wysłuchiwać mężczyzn, którzy opowiadali o swoich małych romansach z Deedrą, swoich chwilach słabości, niewierności. Z pewnością lepsze było już obejrzenie paru sekund domowego porno, skoro czułam się moralnie zobligowana, by w jakiś sposób posprzątać po Deedrze.

Z ulgą odebrałam telefon.

– Lily! – powiedziała uszczęśliwiona Carrie.

– Pani doktor Friedrich – odpowiedziałam. Po drugiej stronie słuchawki zaległa cisza.

– Kurczę. Nie mogę się z tym oswoić. Jak sądzisz, ile zajmie ludziom przyzwyczajenie się do tego, że należy się do mnie zwracać doktor Friedrich?

– Jakiś tydzień.

– O raju! – Była szczęśliwa i brzmiała, jakby miała osiemnaście lat. – O raju! Jak się miewasz? Coś ważnego wydarzyło się podczas naszej nieobecności?

– Niezbyt wiele. Jak było w Hot Springs?

– Och, pięknie – westchnęła. – Nie mogę uwierzyć, że musimy iść jutro do pracy.

Usłyszałam hałas w tle.

– Claude dziękuje ci, że byłaś świadkiem – przekazała Carrie.

– Cieszę się, że mogłam to zrobić. Jesteś u siebie w domu?

– Tak, musimy szybko przewieźć tu rzeczy Claudea. Godzinę temu poinformowałam rodziców! Postawili już na mnie krzyżyk, więc teraz oszaleli ze szczęścia.

– Co chcielibyście dostać z Claudeem w prezencie ślubnym?

– Lily, niczego nie potrzebujemy. Jesteśmy tacy starzy, już dawno temu się urządziliśmy. Nic nie jest nam potrzebne.

– Okej – powiedziałam. – Wiem. Co powiesz na to, żebym posprzątała mieszkanie Claudea, po tym jak wywiezie swoje rzeczy.

– Och, Lily, byłoby cudownie! Nie musielibyśmy się o to martwić.

– W takim razie załatwione. Carrie przekazała moją propozycję i Claude się sprzeciwił.

– Mówi, że to zbyt wiele, przecież zarabiasz w ten sposób na życie – zrelacjonowała Carrie.

– Powiedz mu, żeby się zamknął. To prezent – powiedziałam, a Carrie zachichotała i przekazała dalej.

– Do zobaczenia wkrótce. Och, Lily, jestem taka szczęśliwa!

– Cieszę się za was oboje – powiedziałam.

Prędzej czy później ktoś powie jej o pożarze i Carrie ochrzani mnie, że jej nie powiedziałam. Ale nie potrzebowała już teraz schodzić na ziemię ze swojego siódmego nieba i z opóźnieniem martwić się o mnie. Jutro wróci do pracy, podobnie jak Claude. Praca lekarki i komendanta policji wymaga skupienia i odpowiedzialności.

Następnego ranka zastanawiało mnie, dlaczego Lacey się nie odezwała. Przecież chciała, żebym dokończyła sprzątanie mieszkania. Kryzys małżeński musiał pokrzyżować jej plany, co wcale mnie nie zdziwiło. Wolny czas po sprzątaniu domu Joego C. został zarezerwowany, gdy zadzwoniła opiekunka pani Jepperson i poprosiła, żebym przyjechała.

Pani Jepperson miała dobry dzień, poinformowała mnie zbyt głośno Laquanda Titchnor, gdy wpuszczała mnie do domu. Laquanda, o której nie miałam dobrego zdania, była osobą, na którą musiała przystać córka pani Jepperson, gdy wszyscy lepsi opiekunowie mieli inne prace.

Największymi zaletami Laquandy były: pojawianie się w pracy na czas, zostawanie tak długo, jak było to konieczne, i umiejętność wykręcenia numeru alarmowego. No i to, że zamiast gapić się w milczeniu w telewizor przez cały dzień, jak robiło to wiele opiekunek (zarówno dzieci, jak i starszych osób), rozmawiała z panią Jepperson. Laquanda i Birdie Rossiter były pokrewnymi duszami, przynajmniej jeśli chodziło o komentowanie każdej minuty każdego dnia.

Dziś Laquanda miała problem. Jej córka zadzwoniła z liceum i powiedziała, że wymiotuje i ma gorączkę.

– Potrzebuję, żebyś popilnowała pani Jepperson, gdy pojadę po córkę i zawiozę ją do lekarza – powiedziała.

Nie była zbyt zadowolona z mojej obecności. Było dla nas obu jasne, że nie stanowiłyśmy towarzystwa wzajemnej adoracji.

– Proszę jechać – powiedziałam.

Laquanda czekała, aż powiem coś jeszcze. Gdy tego nie zrobiłam, pokazała numery, pod które należało dzwonić w nagłych wypadkach, wzięła torebkę i w mgnieniu oka wymknęła się kuchennymi drzwiami. Dom pozostał czysty od mojej ostatniej wizyty – zauważyłam, gdy rzuciłam okiem na kobietę śpiącą w dużej sypialni. Chcąc zabić czas, wyszorowałam pobieżnie łazienkę i kuchnię. Laquanda pomiędzy wygłaszaniem monologów zawsze robiła pranie i zmywała naczynia (nie miała wiele do roboty), a pani Jepperson była przykuta do łóżka, nie miała więc okazji bałaganić w domu. Jej rodzina odwiedzała ją codziennie – córka, syn, ich małżonkowie albo któreś z ośmiu wnucząt. Było też trzech lub czterech prawnuczków.

Spisałam listę potrzebnych rzeczy, przypięłam ją do lodówki (wnuczka pójdzie z nią później do sklepu) i przysiadłam na krawędzi krzesła Laquandy, stojącego przy łóżku. Ustawiła je pod kątem, żeby widzieć drzwi wejściowe, telewizor i panią Jepperson, móc ogarnąć wszystko jednym długim spojrzeniem.

Sądziłam, że pani Jepperson śpi, ale po chwili otworzyła oczy. Obwisłe, pomarszczone powieki sprawiały, że jej brązowe, zamglone oczy były wąskie; a przez to, że miała prawie niewidoczne brwi i rzęsy, wyglądała jak jakiś stary gad wygrzewający się na słońcu.

– Tak naprawdę nie jest taka zła – powiedziała pani Jepperson suchym, szeleszczącym głosem, który zwiększał jeszcze jej podobieństwo do gada. – Mówi, żeby podnieść się na duchu. Ma nudną pracę. – Staruszka uśmiechnęła się lekko, a w jej uśmiechu widać było ślady ogromnego uroku, które można było dostrzec przy kącikach ust.

Nie potrafiłam na to odpowiedzieć.

Pani Jepperson przyjrzała mi się uważniej.

– Jesteś sprzątaczką – powiedziała, jakby przyklejała mi na czole etykietkę.

– Tak.

– Nazywasz się…?

– Lily Bard.

– Wyszłaś za mąż? – Pani Jepperson chyba czuła się zobowiązana zabawiać mnie rozmową.

– Nie.

Sprawiała wrażenie, jakby to rozważała.

– Byłam zamężna przez czterdzieści pięć lat – powiedziała po przerwie.

– Kupę czasu.

– Tak. I nie mogłam go znieść przez ostatnie trzydzieści pięć lat.

Wydałam przytłumiony odgłos, który tak naprawdę był próbą zdławienia wybuchu śmiechu.

– Wszystko w porządku, młoda damo?

– Tak, proszę pani, wszystko gra.

– Moje dzieci i wnuki nie znoszą, gdy tak gadam – powiedziała pani Jepperson swoim spokojnym głosem. Jej wąskie brązowe oczy powędrowały w moją stronę, by przyjrzeć mi się dokładniej. – Ale to luksus wynikający z przeżycia swojego męża. Możesz o nim gadać, ile chcesz.