– Czy kości zmieszczą się do tej urny?
– Oczywiście, przecież się je mieli. Najpierw wystawiają ciało ptakom, lisom czy rybom, jak kto woli, potem zbierają kości, mielą i wsypują do urny. Następnie urnę stawia się na dachu domu lub na cmentarzu, jeśli dom nie przechodzi na bliskich krewnych.
Wzdrygnąłem się.
– Dziwny świat – przyznała Marta. – Ale jakoś funkcjonuje.
Zamknęła drzwi i podeszła do ostatnich, czwartych. Pomyślałem, że skoro Ziemię-szesnaście, jedyny świat, o który pytałem, zostawiła na deser, to najwyraźniej czekało mnie ciekawe widowisko.
Nawet nie podejrzewałem jak ciekawe.
Były tu tylko dwa kolory – czarny i czerwony. Popękana czarna równina biegła ku horyzontowi, tutaj zaskakująco bliskiemu. Gdzieniegdzie wznosiły się wygładzone wiatrem czerwone skały. Pachniało siarką, suchy, gorący wiatr miotał czarno-czerwonym pyłem, niebo też było czerwone, niemal purpurowe, niskie i przytłaczające. Zupełnie nie wyglądało to na chmury, raczej na szczelną zasłonę, naciągniętą sto metrów nad ziemią. Od czasu do czasu na purpurowym niebie pojawiały się rozbłyski, jakby szalała tam bezgłośna burza.
– Boże mój! – wyrwało mi się.
Naprawdę, cóż innego mogłem zrobić, niż wznieść okrzyk do hipotetycznie istniejącego Wszechmogącego? Najwyżej brzydko zakląć. No, ale przecież nie przy kobiecie.
– Ja też czasem myślę, że to piekło – powiedziała Marta; chyba odebrała mój okrzyk zbyt dosłownie.
Zerknąłem na nią. Wpatrzona w purpurowe niebo, oblizała wargi – z czarno-czerwonej równiny buchał ciężki, parzący wiatr – i powiedziała tajemniczym szeptem:
– Kiedyś widziałam… wydaje mi się, że widziałam… jak coś białego spada z nieba… coś… jakby wielki biały ptak…
– Albo człowiek? – spytałem, już domyślając się, co ona tam widziała. Lub wymyśliła.
– Ludzie nie mają skrzydeł – odparła Marta.
– I nie poszłaś, nie popatrzyłaś?
– On był ogromny, dwa razy większy od człowieka. Przestraszyłam się. – Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się krzywo. – Istnieje opinia, że Ziemia-szesnaście to planeta wulkaniczna, i zaleca się, żeby nikt tam nie wchodził, nawet funkcyjni. Ci, którzy poszli za daleko, już nie wrócili.
W pewnym momencie równina za drzwiami się zakołysała. W oddali powoli wydęła się i rozpadła biała drżąca kopuła. Na jednej z czerwonych skał pojawiło się pęknięcie.
Tu, w wieży, nie czuło się trzęsienia ziemi – i było to jeszcze bardziej przerażające.
– Tak się tu czasem dzieje… – Marta złapała mnie za rękę. – A teraz…
Nad równiną przetoczyło się długie przeciągłe wycie, jakby tysiąc głosów zlało się w jedną pełną udręki, beznadziejną skargę.
– Co to? – spytała Marta. – Powiedz, co to?
Przełknąłem ślinę. Wycie cichło w oddali. Czując się jak doktor Watson, wciskający sir Henry’emu to, w co sam nie wierzył, powiedziałem:
– Wulkany wydają czasem dziwne dźwięki.
Marta odwróciła się do mnie i przez jakiś czas patrzyła mi w oczy.
– Oglądałam rosyjski film o psie Baskerville’ów.
Wzruszyłem ramionami.
– Przepraszam. Ale nie chce mi się wierzyć, że otworzyłaś wrota do piekła, gdzie z niebios spadają anioły, a pod ziemią wyją dusze grzeszników.
Marta milczała przez kilka sekund. A potem uśmiechnęła się i zamknęła drzwi.
– Masz mocne nerwy – zawyrokowała. – Prawie wszyscy dają się nabrać. Zwłaszcza jeśli trafili na gejzer.
– I co tam jest tak naprawdę?
– Wypalona pustynia. Fumarole, gejzery i wulkany, ciężko oddychać… Pewien… – zawahała się, pewien uczony powiedział, że kiedyś cała nasza Ziemia wyglądała właśnie tak, ale potem chmury się rozeszły, wulkany wygasły, a tutaj z jakiegoś powodu się to nie stało. Świat, który nie nadaje się do niczego. Poza tym jest jeszcze promieniowanie.
– Że co?
– No, radioaktywne. Jak w Czarnobylu.
– Duże? – spytałem czujnie. Marcie tam wszystko jedno, ona jest funkcyjną, ale ja…
– Nieduże, nie bój się. Jeśli tam się nie mieszka, nie śpi na ziemi, nie oddycha długo tym powietrzem, to nic się nie dzieje.
Zdaje się, że bardzo zyskałem w oczach Marty po tym, jak nie dałem się nabrać na mroczną opowieść o Ziemi-szesnascie. W każdym razie teraz patrzyła na mnie znacznie serdecznej i nawet zapytała:
– Zjadłbyś coś?
– Chętnie.
– Dobrze. Zaraz znajdę ci jakieś ubranie. – Zawahała się, ale mimo wszystko dokończyła: – Jeśli masz ochotę, zapraszam cię na kolację w Elblągu.
– Nie przywykłem, żeby zapraszały mnie kobiety.
– Więc jak? – W jej głosie zadźwięczało rozczarowanie
– Będę musiał zacząć się przyzwyczajać – odparłem z westchnieniem.
5.
Podobieństwo Elblągu do Kimgimu nie ograniczało się jedynie do nazwy. W mieście było pełno domów w stylu „Europa Środkowa, epoka renesansu i lata późniejsze”. Takich miast jest całkiem sporo – pod warunkiem, że oszczędził je walec II wojny światowej, że nie znęcały się nad nimi niemieckie działa, rosyjskie katiusze i amerykańskie B-17. Jednak mimo wysiłków restauratorów nie zawsze da się ukryć wiek budynków. Wystarczy zboczyć z trasy turystycznej, żeby zobaczyć osypujący się tynk, przegniłe drewno i wyszczerbiony kamień.
Tutaj, podobnie jak w Kimgimie, wszystko było świeże, nowe, żywe. I bruk, i kamienice w niemieckim stylu. Między dwa takie budynki wcisnęła się wieża Marty – od strony Elbląga wyglądała jak wąski, dwupiętrowy dom. Rzecz jasna, zwykli ludzie nie dostrzegali jej – gdyby było inaczej, kogoś mogłoby zainteresować ostre światło słońca widoczne w oknie drugiego piętra. Zapewne Marta zostawiła otwarte okno wychodzące na Antyk.
Siedzieliśmy w małej restauracyjce, w której polska celniczka była chyba stałym bywalcem. Kelner zaprowadził nas z uśmiechem na piętro, gdzie było tylko kilka stolików, i posadził przy najbardziej przytulnym – obok okna wychodzącego na plac. Od pozostałych stolik był odgrodzony drewnianą kratką oplecioną kwiatami.
Marta patrzyła kpiąco, jak studiuję menu w języku polskim, i złożyła zamówienie za nas dwoje. Gdy kelner odszedł, spytała:
– Niezrozumiałe?
– Za dużo podobnych słów – wymruczałem. – Dlatego niezrozumiałe. Co zamówiłaś?
– Barszcz, mają tu bardzo dobry barszcz, wieprzowinę z jabłkami, sałatkę śledziową i żubrówkę.
– Oho! Już dawno chciałem spróbować prawdziwej polskiej kuchni – powiedziałem, ale znowu nie doceniłem Marty.
Zmrużyła oczy i spytała:
– Masz ochotę na oryginalne, narodowe dania? Dobrze, zaraz zamówię ci na pierwsze czernicę, a na drugie flaki.
– Stop! – Uniosłem ręce. – Jestem inteligentny i wyczuwam podpuchę. Barszcz jest super! Gotów jestem nawet przyznać, że wymyślono go w Polsce.
– Bo to prawda – powiedziała twardo Marta.
Kelner przyniósł nam karafkę z przejrzystym płynem, w którym pływała cienka trawka.
– To nie wasza żubrówka – powiedziała Marta ze wzgardą. – Ta jest prawdziwa, z trawką!
Cóż, co prawda, to prawda, więc się nie spierałem, zwłaszcza z kobietą, która uratowała mi życie. Najwyraźniej miała okazję poznać jakiegoś strasznie niemiłego Rosjanina – no bo skąd ta ciągła opozycja i ironia?
Ale żubrówka faktycznie była dobra – w milczeniu wypiliśmy po kieliszku; barszcz również był wspaniały.
– Rano w Charkowie jadłem barszcz na śniadanie – powiedziałem, chcąc zagaić luźną rozmowę. – Teraz jem go w Polsce na kolację. Mam dzisiaj dzień barszczu.