Miasteczko naprawdę było bardzo małe – od razu za mostem zaczęły się pola, albo w ogóle nieuprawiane, albo po prostu po jesiennemu puste. Bardzo znajomo wyglądała sterta jakiegoś żelastwa, nieco dalej walały się stare kołpaki i góra gnijących desek. Ale droga ciągnąca się przez pola była wyasfaltowana i biegło mi się lekko. Zamiast przemoczonego ubrania Marta dała mi to, co sama nosiła: dżinsy, adidasy, koszulę w kratę – wiejski uniform dwudziestego pierwszego wieku. Wszystko z metkami znanych firm, ale chyba szyte w Polsce. Włożenie takiego ubrania czyniło człowieka niemal niewidzialnym.
Drobnym truchtem biegłem po oświetlonej księżycem drodze, coraz bardziej oddalałem się od miasta. Daleko w przodzie niczym choinkowy łańcuch migotały latarnie – może biegły wzdłuż szosy, a może wzdłuż torów? Zimne powietrze było czyste i słodkie, z lekką goryczką liści i dymu. Takie powietrze bywa tylko jesienną nocą z dala od miast.
W tej nocnej ucieczce było coś nieprzyjemnego, jakieś déjà vu. Przypomniałem sobie Illan uciekającą przez Zajem i siebie samego, zaledwie dobę temu (aż trudno uwierzyć!) ukrywającego się przed specnazowcami z Arkanu.
Zacząłem iść wolniej, zapaliłem. Chyba Marcie udało się przekonać miejscowego policjanta, żeby nie okazywał nadmiernej gorliwości. Kilka minut szedłem w stronę latarni, paląc i rozmyślając, dokąd pojechać: do Gdańska czy od razu do Warszawy, gdzie celników pewnie będzie znacznie więcej? Przez zwykłą ludzką granicę bez paszportu i wiz na pewno nie przejdę, chyba że, biorąc przykład ze szpiegów ze starych filmów, przywiążę sobie do rąk i nóg krowie kopyta i przebiegnę przez granicę na czworakach.
Tak, nie na darmo mówi się, że palenie tytoniu jest niebezpieczne dla życia. Obejrzałem się najzupełniej przypadkiem.
Policjant z bardzo polskim imieniem i nazwiskiem wyglądał bardzo adekwatnie – niczym „polski pan” ze starych karykatur: krzepki, z brzuszkiem, sumiastymi wąsami i krótkimi nogami.
Ale przy tym biegnący za mną w znajomym mechanicznym stylu policjantów-funkcyjnych.
Runąłem przed siebie. Niedopałek poleciał na drogę, wiatr już nie wydawał mi się chłodny, teraz był gorący. Ale ze mnie idiota… rozluźniłem się…
– Hej!
Głos dobiegał z daleka. Obejrzałem się i… przystanąłem.
Pan Krzysztof Przebiżyńki stał na środku drogi, jakby z rozpędu wpadł na niewidzialną ścianę.
Aha!
Uśmiechnąłem się, zawróciłem niedbałym krokiem i zatrzymałem dwadzieścia metrów od policjanta. Pan Krzysztof ponuro chodził w prawo i lewo, niczym głodny tygrys w klatce.
Klatka faktycznie była, tylko niewidzialna. A raczej nie klatka, a smycz, przekleństwo każdego funkcyjnego.
– Daleko od funkcji? – zapytałem uprzejmie.
– Jedenaście kilometrów i sześćset dwadzieścia metrów – odparł ponuro Krzysztof.
– Zdarza się – przyznałem. – Chciałeś o coś zapytać?
– Podejdź bliżej – poprosił policjant.
Zaśmiałem się, wyjąłem z paczki nowego papierosa i zapaliłem.
– Słuchaj, koleś, jak ci tam na imię…
– Kirył.
– Przecież i tak cię dorwą! – Krzysztof poklepał się po kieszeniach. – Hej… Masz może papierosa?
Wyjąłem z paczki połowę papierosów i przełożyłem do kieszeni, a do paczki włożyłem podniesiony z ziemi kamyczek i rzuciłem policjantowi.
– Co za obraźliwy brak zaufania! – zawołał Krzysztof. – Powinieneś…
– Się wstydzić? – zapytałem.
Krzysztof westchnął, przykucnął, zapalił i powiedział z goryczą:
– Przecież i tak cię złapią… żeby zrobić coś takiego… teraz to już nie ma wyjścia, podniosłeś rękę na współbraci!
– Co ty pleciesz! – żachnąłem się i też przykucnąłem. – Wszyscy jesteście tylko pionkami! Sterują wami z innego świata!
– Z jakiego?
– Z Ziemi-jeden, Arkanu! Robią na innych planetach eksperymenty socjologiczne!
– Posłuchaj, nic nie wiedziałem. – Krzysztof ściągnął brwi. – A może poszlibyśmy do restauracji? Posiedzimy, opowiesz mi o wszystkim. Jeśli faktycznie jacyś dranie kręcą nami jak chcą w swoich interesach… No, czy nie jesteśmy Słowianami?!
Albo z natury jestem łatwowierny, albo policjanci mają taki dar przekonywania, w każdym razie przez kilka sekund na poważnie rozważałem ten pomysł. I dopiero po chwili się zaśmiałem.
– Z tym słowiańskim braterstwem to już przesadziłeś.
– Racja – przyznał zirytowany Krzysztof. – Ale tak sobie pomyślałem, a nuż przejdzie?
Przez jakiś czas paliliśmy w milczeniu, siedząc naprzeciwko siebie, a potem powiedziałem:
– Pójdę już. Przekaż zwierzchnictwu, że nie mam zamiaru wchodzić w konflikt, ale poddawać się też nie zamierzam.
– Przekażę – zgodził się Krzysztof jakoś tak niespodziewanie lekko.
– Smycz przeszkadza, co?
– Przeszkadza. – Krzysztof wstał. – Dlatego zawsze udaję, że smycz już się napięła, gdy mam jeszcze w zapasie ze sto metrów.
Zerwałem się. Spiąłem. Zdążę? Zdążę. Chyba.
– No to złap mnie. Jeśli zdołasz.
– Poza tym dobrze jest – mówił dalej Krzysztof, śmiejąc się cicho – gdy strefy policjantów się przenikają, choć odrobinę. Wtedy można się umówić, na przykład we trójkę, i złapać różnych zarozumiałych kretynów.
Otoczyli mnie z trzech stron. Drogę do Elbląga odciął mi Krzysztof, na drodze, którą szedłem, stała kobieta w średnim wieku, z surową twarzą kontrolerki biletów, od strony pól lekko, z gracją, biegł młody szczupły chłopak.
Ale wiedziałem, że mimo młodego wieku i chudości chłopak bez problemu rozwałkuje mnie na placek.
I nawet gdyby Marta postanowiła mi pomóc, jak robią to wszystkie ładne dziewczyny we wszystkich gangsterskich filmach, gdy już bohater zostaje ostatecznie przyparty do muru, to po prostu oboje zostalibyśmy skarceni i postawieni do kąta.
Trójka policjantów to nie żarty.
Skoczyłem w stronę pól, licząc, że zdołam przebiec między kobietą i chłopakiem, a Krzysztofowi jednak przeszkodzi smycz. Nie przewidziałem tylko jednego: wprawdzie policjanci nie noszą broni palnej, gardząc nią niemal z zasady, ale to wcale nie oznacza, że są niebezpieczni jedynie z bliska.
Krzysztof zrobił zamach ręką – i kamyczek, ten sam, który jak kto głupi włożyłem do paczki z papierosami, uderzył mnie pod kolanem. Noga się pode mną ugięła, stopa i goleń były jak sparaliżowane, poczułem drobne ukłucia, jakbym trzymał nogę w tłuczonym lodzie.
– Przecież mówiłem, że nie uciekniesz – powiedział z wyrzutem Krzysztof. – Po co było mnie zmuszać do robienia ci krzywdy? Myślisz, że jesteśmy jakimiś łajdakami? Myślisz, że sprawia nam to przyjemność?
Podeszli do mnie bez pośpiechu. Leżałem skulony, nie z bólu – noga nie bolała, po prostu jej nie czułem – lecz z bezsilności i urazy. Trzy zaciekawione twarze zawisły nade mną jak ciemne plamy. Że też zachciało mi się palić! Jeśli z tego wyjdę, rzucę palenie. Rzucę, słowo daję!
Chłopak lekko kopnął mnie w bok i dostał od Krzysztofa po karku.
– Co robisz? Takie zachowanie jest niegodne kulturalnego człowieka!
– Sprawdzam tylko, czy nie udaje – odparł obrażony chłopak.
– U mnie nikt nie udaje – odparł z dumą Krzysztof. – Jeśli nie wiesz, to ci powiem, że z dwudziestu metrów przebijam stalową kulką drzwi samochodu! Na wylot! – Podał mi rękę i powiedział: – Wstawaj.
Czy zdarzyło wam się kiedyś leżeć pod nogami trzech wrogo nastawionych obywateli? Nawet jeśli się nie rwali, żeby od razu łamać wam żebra? Być może wam się zdarzyło, w końcu dzieją się takie rzeczy. W takim razie wiecie, że to raczej mało przyjemne. A jeśli nie wiecie, uwierzcie na słowo. I raczej nie sprawdzajcie.