– Wstawaj – powtórzył Krzysztof. – My do ciebie po dobroci, sam widzisz…
Zapewne w końcu bym wstał – no bo co mogłem zrobić? W ostateczności dostałbym kilka kopniaków od chłopaka i wstałbym.
Ale wtedy na tle ciemnego nieba śmignęła długa jasna deska i wyrżnęła Krzysztofa w kark. Po raz pierwszy w życiu miałem okazję się przekonać, że wyrażenie „oczy wyszły mu z orbit” nie jest tylko przenośnią – Krzysztof wybałuszył oczy i runął na ziemię. Deska zrobiła drugi obrót, walnęła w twarz młodego policjanta, złamała się z trzaskiem, a potem uderzyła kobietę w skroń.
Z trudem usiadłem, w otoczeniu trzech nieruchomych ciał. Biorąc pod uwagę żywotność funkcyjnych w ogóle, a policjantów w szczególności, ciosy zadano po mistrzowsku.
– Łobuz – powiedziałem ponuro, patrząc na człowieka trzymającego w rękach kawał dechy. – Ale z ciebie łobuz…
– To ja cię tu ratuję, a ty tak? – oburzył się Kotia, poprawiając okulary. – No nie, popatrzcie tylko na niego!
Ale nie było komu patrzeć – policjanci leżeli nieprzytomni.
– I czemu tak prymitywnie? – spytałem ponuro. – Deską po głowie… Z twoimi możliwościami… kuratorze…
– A co tu mają do rzeczy możliwości? – Kotia rzucił deskę. – Nie ma nic pewniejszego od mocnej pały! Jak nie wierzysz, to zaczekaj aż się ockną i zapytaj!
– To ja już lepiej… – Spróbowałem wstać i musiałem oprzeć się o rękę Kotii. – Cholera… Noga nie chce się zginać…
– Przepraszasz za przekleństwa? – spytał Kotia.
– Nigdy! Chciałeś mnie udusić!
– Tak też myślałem. – Kotia przesunął ręką i w powietrzu zapłonął wymyślny wzór. – Idziemy!
– Dokąd? – Próbowałem się stawiać, choć kobieta-policjant właśnie jęknęła i się poruszyła.
– Do mnie do domu.
Nie miałem wyjścia, oparłem się mocno o ramię Kotii i wszedłem w płonące zielonym ogniem litery, wyglądające jak futurystyczny napis reklamowy.
6.
Żeby lepiej poznać człowieka, należy zobaczyć, jak on mieszka. Miałem kiedyś znajomego, którego wszyscy uważali za wyjątkowego niechluja – potrafił przez cały tydzień łazić z imprezy na imprezę, bawić się w nieznanym towarzystwie, spać na podłodze pod brudnym kocem, jeść szprotki w pomidorach i zeszłoroczne suchary… A przy tym zachowywał pewną schludność i nigdy nie pił dużo – dlatego jego zachowanie wszyscy zwalali na zdumiewającą niewybredność.
Jakie było moje zdumienie, gdy kiedyś odwiedziłem go w domu! Małe dwupokojowe mieszkanie, które dostał po śmierci leciwej babci, zostało odremontowane z wyczuciem i smakiem. Wprawdzie nie był to remont o najwyższym standardzie (wartym nieraz więcej niż sam lokal), ale i nie wizyta pijanych mołdawskich robotników. Drogie drewniane okna, na podłodze zwykły, ale jednak parkiet (a nie jakieś tam panele), w dodatku nie polakierowany, tylko zaciągnięty pastą! A wszystko zrobione z gustem, starannością, pasją – można by pomyśleć, że mieszka tu utalentowany projektant, a nie dziennikarz piszący o częściach komputerowych do pism branżowych. W kuchni zaskakiwała ogromna kuchenka z jakimiś wyszukanymi trybami pracy – najwyraźniej często używana. Ostatecznie dobił mnie ogromny portret w pięknej ramie, namalowany temperą, którego autorem był sam „niechluj”.
Wtedy obiecałem sobie, że zanim kogoś zaszufladkuję, najpierw odwiedzę go w domu.
W mieszkaniu Kotii byłem nie raz i wydawało mi się, że znam go jak zły szeląg. Zresztą, czy mogę tak mówić po tym, jak mój niedawny przyjaciel okazał się nie tylko funkcyjnym, ale i kuratorem, nadzorującym wszystkich funkcyjnych na Ziemi?
Teraz spodziewałem się, że przeniesiemy się nie do moskiewskiego mieszkania Kotii, lecz w zupełnie inne miejsce, i przeczucie mnie nie zawiodło.
Sama podróż była najzupełniej zwyczajna – jakbym wszedł przez otwarte drzwi albo przez portal na cle do innego świata. Żadnych mąk piekielnych czy, przeciwnie, niebiańskich rozkoszy, które, według fantastów towarzyszyły hiperprzejściom czy innym wymyślnym sposobom przemieszczania się.
Po prostu zniknęliśmy z drogi w polskim miasteczku Elblągu i znaleźliśmy się w innym miejscu.
W zasadzie nie lubię kląć, ale tym razem zakląłem soczyście – z zaskoczenia i bólu uszu. Musiałem kilka razy szeroko ziewnąć, żeby je odetkać; zauważyłem, że doświadczony Kotia podróżował z otwartymi ustami.
Staliśmy pośrodku okrągłej marmurowej altanki. Nad nami była kopuła jakby z białego marmuru, ale tak cienkiego, że światło przebijało przez nią jak przez matowe szkło. Kopuła opierała się na ciemnozielonych kolumnach, pokrytych biegnącymi spiralnie wzorami, podłoga również była marmurowa, zielono-biała.
Jednak najbardziej wstrząsnął mną krajobraz.
Wysokie góry ze śnieżnymi czapkami na szczytach. Zachodzące słońce podświetlające lekką przędzę obłoków – różem, lila, fioletem. Powietrze zimne i rozrzedzone.
– Jesteśmy na Marsie? – spytałem.
– Ty wiesz lepiej, ja tam nigdy nie byłem – wymruczał Kotia. – Kurczę, ale ziąb. Jesteśmy w Tybecie.
– Shambala? – spróbowałem zażartować.
– Tak. – Kotia skinął głową. – Chodźmy. Zimno tu.
Faktycznie, chłód przenikał do szpiku kości. Nadal opierając się na ramieniu Kotii, wyszedłem z altany. W dół stromego zbocza biegły kamienne schody, prowadzące do małej doliny między górami, gdzie ogrodzone wysokim murem wznosiły się jakieś budowle. Rudy, nadgryziony zębem czasu kamień murów, maleńkie okna – czyżby klasztor buddyjski?
– To klasztor? – zapytałem.
– Nie do końca. Oficjalna rezydencja kuratora w naszym świecie.
Popatrzyłem na Kotię i pokręciłem głową.
– Jednak jesteś łobuzem…
– Dlaczego?
– Jakbyś nie wiedział, że marzyłem o podróży do Tybetu!
Kotia postukał się w głowę.
– Naprawdę zwariowałeś. Chodźmy na dół, bo jeszcze trochę i twoja wizyta w Tybecie będzie pierwszą i ostatnią.
Opierając się na nim, pokuśtykałem w dół. Kotia sapał i stękał, jakby nie miał sił funkcyjnego. Ale z niego aktor.
I wtedy nagle zrozumiałem, że już nie czuję do niego ani urazy, ani złości. Jakby nigdy nie próbował mnie zabić. Jakby nie był odpowiedzialny za to wszystko, co działo się ze mną i wokół mnie.
No bo czy tak naprawdę był za to odpowiedzialny?
Skąd mogę wiedzieć, kim – lub czym – jest kurator? Co może, a czego nie? Jakie smycze go ograniczają?
– Musimy poważnie pogadać, Kotia – oznajmiłem.
– Musimy – przyznał Kotia. – Czy ja mówię, że nie?
– Powinienem ci tak przywalić, że doleciałbyś z Tybetu aż do Pekinu – powiedziałem rozmarzonym głosem i poczułem, że Kotia drgnął. – Co, boisz się?
– Trochę – przyznał Kotia. – Czemuś się na Polaków tak nie rzucił, jak na mnie wtedy w samochodzie?
– A tak jakoś… żeby nie napinać stosunków międzynarodowych. Żeby nie doszło do jakiegoś konfliktu. Żeby się nie obrazili. Kotia prychnął.
– O, przepraszam. Gdybym wiedział, zostawiłbym cię na tej drodze. No, trzymajże się!
Pośliznąłem się na oblodzonym schodku i omal nie spadłem, Kotia utrzymał mnie z trudem. A potem stanął i zapytał ze smutkiem:
– No i gdzie oni są? Znowu kręcą swoje kółka? Przecież zapowiedziałem, że jeden ma zawsze pilnować altanki!
– Jacy oni? Jakie kółka? – zapytałem.
Jakby w odpowiedzi na moje pytanie drzwi największego budynku stanęły otworem i, niczym dojrzałe pomarańcze, wysypali się z nich przysadziści ludzie w luźnych szatach.