– A mówiłeś, że to nie klasztor! – powiedziałem z wyrzutem.
– Powiedziałem, że nie do końca – poprawił mnie Kotia. – Przecież muszą coś robić. Widzisz, ja jestem dla nich jakby…
– Buddą? – spytałem zaciekawiony.
– Nie. Ale człowiekiem świątobliwym, który maksymalnie zbliżył się do niego – odparł z dumą Kotia.
– Ach, świątobliwym… „Dziewczynka i jej pies” – powiedziałem półgłosem.
– Co?
– Nie, nic. Świątobliwy to świątobliwy. „Ósmoklasistka i nauczyciel wuefu”.
Tym razem Kotia usłyszał i ku mojemu zdumieniu stropił się.
Tymczasem podeszli do nas mnisi, połyskując ogolonymi głowami; pomarańczowe szaty jakby się żarzyły w wieczornym mroku.
– Tak, tak. – Kotia pomachał im ręką, zawołał coś, oni odpowiedzieli i kilku mnichów zawróciło do klasztoru. – Posłałem kilku najbystrzejszych, żeby przygotowali nam kąpiel – wyjaśnił mi. – Ty jak chcesz, ale ja przemarzłem.
Mniej więcej pół godziny później siedziałem po szyję w gorącej wodzie, wypełniającej wysoką drewnianą balię, i piłem wrzący napój z glinianego naczynia, który Kotia nazwał tybetańską herbatą. Brunatnozielona oleista ciecz przypominała z wyglądu bardziej kisiel, ale w smaku… Hm, mocna herbata, do której dodano tłuszcz i sól, a potem wszystko razem skrupulatnie zmieszano. Jestem pewien, że w domu nie przełknąłbym ani kropli. Nawet z ciekawości. Nawet w modnej restauracji.
A tutaj piłem. I nawet mi smakowało.
Obok mojej balii stała jeszcze jedna, w której moczył się Kotia z takim samym naczyniem w ręku. Herbatę pił, cmokając i wydając okrzyki zachwytu, co wydało mi się nieco przesadzone.
Pomieszczenie, w którym urządzono nam kąpiel, było niewielkie, z niskim okopconym sufitem. Wszystko było tu ciemne – pociemniałe od czasu, dymu, brudu, a podłoga była chyba udeptaną ziemią, posypaną z wierzchu jakimiś suchymi ziołami. Jedynym anachronizmem były wesolutkie gumowe różowe dywaniki, z rybkami i kaczuszkami, leżące na podłodze przy naszych baliach. I niesamowity agregat „made in China”, będący jednocześnie lampą, małym czarno-białym telewizorem, radiem i czymś jeszcze. Lampa świeciła, telewizor działał, choć w tej chwili pokazywał jedynie zakłócenia, a radio trzeszczało, od czasu do czasu wystękując pojedyncze sylaby:
– Sin… baj… sim… ic… ka… ec…
Jednym słowem, Chiny.
Weszli Dawa i Mimar – owi „bystrzy” mnisi, którzy przygotowali nam kąpiel. Każdy przyniósł wiadro gorącej wody, które powoli wlał do balii. Potem Mimar (a może to był Dawa?) wyjął szary woreczek, rozwiązał go i wsypał do wody jakieś suszone zioła.
– Co to? – spytałem podejrzliwie Kotię.
– Starożytna medycyna tybetańska. No co tak patrzysz? Nie wiem! Jakieś zioła. Aromatyczne albo lecznicze
– A jak mam na ciebie patrzeć? – Wzruszyłem ramionami. Mnisi tymczasem wyszli, przez cały czas obojętni i milczący. – Okłamywałeś mnie, odkąd cię znam. Udawałeś zwykłego człowieka! Potem próbowałeś mnie zabić! Możesz to jakoś wytłumaczyć?
– Mogę – odparł poważnie Kotia. I po chwili milczenia dodał: – Pytaj, a ja odpowiem.
Łatwo powiedzieć – pytaj! Nagromadziło mi się tyle pytań, że nie wiedziałem, od czego zacząć. Kotia czekał cierpliwie, mięknąc w balii.
– Ile masz lat? – spytałem w końcu.
– Aleś się uczepił – mruknął zaskoczony Kotia. – Przecież już mówiłem: więcej, niż wyglądam.
– To pamiętam. A konkretnie?
Kotia wciągnął ze świstem powietrze, odchylił głowę tak, że uderzył karkiem o brzeg balii, i powiedział ponuro:
– Czterdzieści dziewięć.
Od razu mu uwierzyłem.
– Aha, dwie wojny światowe i rewolucja. – wytknąłem mu złośliwie. – Kuratorze, jesteś zaledwie ćwierć wieku starszy ode mnie! I po co było kłamać?
– Kurator powinien być stary – odparł Kotia. – Sędziwy, mądry, doświadczony. A ja zostałem kuratorem zaledwie dwadzieścia trzy lata temu. Kto by mnie szanował?
– A jak zostałeś kuratorem? – zapytałem już zaczynając się domyślać, co i jak.
Kotia westchnął. Zdjął okulary, opłukał je w gorącej wodzie i powiesił na krawędzi balii.
– No? – zachęciłem go.
– Ja… wykasowali mnie. Był taki jeden akuszer, z Arkanu, teraz pracuje w innym świecie, nie u nas. Zostałem funkcyjnym… tylko się nie śmiej… funkcyjnym-muzykiem.
– Że co?
– Muzykiem.
– Skrzypkiem? – spytałem ironicznie.
– Saksofonistą.
Milczałem, nie wiedząc co powiedzieć. A Kotia z rozmarzeniem dodał:
– Gdybyś słyszał, jak grałem! Miałam rzadki saksofon, basowy…
– Stradivarius?
– Jak się będziesz śmiał, to nic nie powiem.
Uniosłem ręce w pojednawczym geście.
– Przepraszam, tak mi się samo wyrwało. Nie wiedziałem, że saksofony mogą być różne.
– Jest siedem rodzajów. Najbardziej popularne to altowe i tenorowe… Saksofon basowy to rzadkość, a ja właśnie na takim grałem.
– A co się na nim gra?
– Cóż, jest różna muzyka dla saksofonów – odparł Kotia. – Ale głównie improwizowałem. Grałem… w restauracji.
– Jazz, muzyka dla grubych – wymruczałem.
– Tak. – Kotia prychnął. – Jeszcze nie zrozumiałeś, że wszyscy jesteśmy służącymi? Właściciel hotelu, właściciel restauracji, celnik na skrzyżowaniu światów… ja też. Studiowałem dziennikarstwo, marzyłem, żeby pracować w „Komsomołce” – i nagle stałem się nikim. Dwa dni włóczyłem się po ulicach, dobrze chociaż, że było lato. A potem do mnie zadzwonili. Wtedy jeszcze nie było komórek, to były czasy Związku Radzieckiego, po śmierci Breżniewa u władzy był Andropow. Wiesz, kto to taki Andropow? Zresztą, skąd miałbyś wiedzieć. Był szefem KGB i od razu zaczął przeprowadzać w kraju czystkę. Wsadzano różnych łapówkarzy, zwalniali tych, którzy w czasie pracy załatwiali sprawy prywatne. Na przykład, otaczali sklep czy kino i sprawdzali, czy człowiek ma wolne, czy powinien być w pracy.
– Mam niejakie pojęcie o Związku Radzieckim i Andropowie – odparłem. – No i co, źle robili? Czy korupcja to coś dobrego? No, a gdyby tak u nas w czasie pracy ktoś poszedł do kina… Zresztą, jakie tam kino. Gdyby chciał się po tyłku podrapać, to Andriej Isaakowicz zaraz by go zwolnił!
Kotia zakrztusił się i przez jakiś czas patrzył na mnie w zadumie, w końcu powiedział:
– Cóż, w pewnej mierze, oczywiście. Zresztą, nieważne. Jednym słowem, byłem pewien, że stałem się ofiarą KGB. Że chcą mnie doprowadzić do szaleństwa albo po prostu prześladują.
Chciałem zapytać, z jakiej niby racji KGB miałoby prześladować studenta, ale przestraszyłem się, że Kotia znów zacznie snuć nieinteresujące mnie wspomnienia, i nic nie powiedziałem.
– Przechodziłem obok budki telefonicznej – opowiadał dalej Kotia – gdy nagle zadzwonił w niej telefon – taki stary, żelazny… wrzucało się do niego dwie kopiejki. Wiadomo było, że nie ma numeru i że nie da się na niego zadzwonić. Wszyscy wiedzieliśmy, że na Zachodzie można zadzwonić do budki telefonicznej, często było to widać na filmach, a u nas nie. A jednak telefon zadzwonił. A ja podszedłem i podniosłem słuchawkę. – Kotia zamilkł.
– Podali ci adres, pod który masz się stawić? – zapytałem.
– Tak. Odnalazłem ten dziwny domek – taki mały, piętrowy, z czerwonej cegły, z dachem krytym blachą. Był wciśnięty między dwa wieżowce, wyobrażasz sobie? Wtedy u nas budowali inaczej, nie oszczędzali starych domów, zburzyliby go.
– Teraz też by zburzyli – zauważyłem. – Ziemia jest droga.