– Wiem, wiem! – odparł Sasza, śmiejąc się. – No, jak mam to panu udowodnić? Chce pan, to wymienię cła, które są w Moskwie?
– Lepiej niech pan poda nazwy kilku światów, do których wychodzą te cła.
– Weroz! – powiedział od razu Sasza.
– Nie ma takiego świata! – odparowałem z satysfakcją.
– Jak to nie ma? To ten, gdzie są państwa-miasta. Gdzie jest taki śmieszny feudalizm z maszynami parowymi… – Pstryknął palcami. – Tam jest Nut, Kimgim, Ganzser…
Skinąłem głową. Miał rację. Z mojego cła można było przejść właśnie do Kimgimu. Bardzo sympatyczne miasto. A prócz niego istniało jeszcze kilka tysięcy innych państw-miast.
– Wierzę – powiedziałem.
– Jest jeszcze Skansen – mówił dalej Sasza. – I…
– Wierzę, wierzę – przerwałem mu i napiłem się piwa. – Tak. Nie spodziewałem się.
– A jakim pan jest funkcyjnym? – pytał dalej Sasza, ciągle z tą samą dobroduszną ciekawością. – Przepraszam, jeśli jestem zbyt natrętny, może nie chce pan odpowiadać…
– Jestem celnikiem – wyznałem, nie dodając, że raczej ekscelnikiem.
– I może pan podróżować?
– Tak.
– Niesamowite! – Samo istnienie funkcyjnych zupełnie go nie dziwiło, jedynie zdolność przemieszczania się. – Za to można by wypić… czy jak?
Wsunął rękę do walizki i gestem sztukmistrza wyjął butelkę martela.
Pokręciłem głową.
– Dziękuję. Lepiej nie. Nad ranem przyjdą celnicy.
Sasza się zaśmiał.
– A to dobre! Funkcyjny, który boi się celników! – Nagle spoważniał. – Granice, cło… ciągle budujemy mury. Prości ludzie mają problemy, a dla bandytów to i tak żadna przeszkoda. I komu to potrzebne?
Dziwna rzecz… Mówił niby szczerze, i ja absolutnie zgadzałem się z jego słowami, a jednak brzmiało to sztucznie, jak przemówienie wygłaszane z trybuny. Mimo woli przypomniałem sobie polityka Dimę. Czyżby to jakaś skaza zawodowa?
– Nikomu to niepotrzebne – przytaknąłem mimo wszystko.
– Weźmy taki Weroz – ciągnął Sasza, zręcznie krojąc basturmę – wygląda jak patchwork, a przecież prawdziwych granic prawie nie ma. Taki miły, sympatyczny światek. Wie pan, czasem się zastanawiam, czyby się tam nie przenieść.
– Niech mi pan powie, jak dowiedział się pan o funkcyjnych? – zapytałem. – I innych światach?
– Muszę wiedzieć takie rzeczy. – Chłopak uśmiechnął się szeroko. – Gdy zostałem referentem u Piotra Piotrowicza, wprowadzono mnie w temat. Sam pan rozumie, niektóre sprawy wymagają mojej stałej obecności przy szefie.
Odniosłem wrażenie, że kluczowe w jego wypowiedzi było to „referent Piotra Piotrowicza”. To już na pewno było hasło rozpoznawcze, które funkcyjny powinien znać… i zareagować.
– Jak on się czuje? – palnąłem na chybił trafił. – Lepiej?
Cóż, zapewne nieznany mi bliżej Piotr Piotrowicz, posiadający zaufanych referentów, ma co najmniej pięćdziesiąt lat. A w tym wieku, w dodatku wśród urzędników z pogranicza „biznesu i polityki” nie ma ludzi absolutnie zdrowych.
Sasza mrugnął i powiedział:
– Tfu, tfu, na psa urok. Wodę pił, był na diecie…
– Karlsbad? – strzeliłem i znów trafiłem.
– Tak jak zwykle. – Teraz już chyba Sasza uznał mnie za „swojego”. Przestała go niepokoić moja umiejętność podróżowania i to, że mnie nie znał. Odkorkował butelkę i spytał: – Słyszał pan dowcip o funkcyjnym-ginekologu?
– No?
– Funkcyjny-ginekolog wpada do gabinetu kolegi i mówi: „Chodź ze mną! Mam taką pacjentkę…”.
Cały problem takich dowcipów polega na tym, że są przeróbkami starych kawałów. I nawet jeśli nie jesteś fanem książek o Harrym Potterze, gry w MTG, czy, nie daj Boże, rapu, i tak znasz te dowcipy. Zamień Czapajewa na Pottera, a Pietkę na Rona, Pugaczową na Timati albo Decla i już. Właśnie tak one powstają.
A jednak uśmiechnąłem się uprzejmie i w ramach rewanżu opowiedziałem w miarę sprośny dowcip o rozprawie nad rozpustnym Gruzinem. Sasza zarżał radośnie, podsuwając mi butelkę piwa. Najwyraźniej był zadowolony z towarzystwa.
Ja, szczerze powiedziawszy, również.
Piliśmy piwo, kilka razy wychodziliśmy zapalić – poczęstowałem Saszę zarekwirowanymi w samochodzie Kotii papierosami „Treasure” i zostałem obdarzony pełnym aprobaty spojrzeniem. Piwo się skończyło i Sasza zaproponował, żeby pójść do wagonu restauracyjnego. Rzecz jasna, nie mieli tam angielskiego ale, ale, jak wiadomo, po trzeciej butelce człowiekowi robi się już wszystko jedno i każde piwo jest jednakowo dobre.
Koło drugiej w nocy położyliśmy się spać – w jak najlepszych humorach. Aleksander szybko zaczął chrapać, ale nie przeszkadzało mi to, stuk kół i tak zagłuszał chrapanie. Wentylacja działała, co już było ewenementem. Leżałem na plecach, podłożyłem rękę pod głowę i patrzyłem na przesuwające się po suficie światła latarni – podjeżdżaliśmy do jakiegoś miasteczka.
Ciekawe… Ze wszystkich pasażerów trafił mi się taki, który wiedział o funkcyjnych i w dodatku zręcznie mnie zagadał. Przypadek? A może pułapka? Wyrwałem się z systemu, złamałem prawa funkcyjnych, można nawet powiedzieć, że wznieciłem bunt. Pokonałem policjanta Andrieja, zabiłem „akuszerkę” Natalię, potem uciekłem kuratorowi… mojemu byłemu przyjacielowi Kotii.
Rzecz jasna, z punktu widzenia logiki taki przypadek byłby raczej mało prawdopodobny i Sasza jest po prostu nasłanym agentem. Lecz gdyby na to wszystko patrzeć logicznie, to od dawna leżę w szpitalu i bredzę – no bo czy można uwierzyć w inne światy, do których prowadzą tajemne przejścia, w spacerujących po mieście funkcyjnych i kierujących tym wszystkim tajemniczych eksperymentatorów?
Podniosłem rękę i spojrzałem sennie na metalowe kółko na palcu – jedyne, co zostało z mojej funkcji.
Trzeba iść spać. Mój sąsiad, bez względu na to czy jest przypadkowy, czy nasłany, raczej nie zaatakuje mnie w nocy. Nie przeczuwałem niebezpieczeństwa, a zawsze ufałem swoim przeczuciom. Rano będę w Charkowie, poszukam Wasylisy, kobiety dziwnej, ale budzącej zaufanie…
Pociąg zwalniał. Z daleka dobiegł metaliczny łoskot dworcowych głośników: „Pociąg pośpieszny numer 19… relacji Moskwa-Charków… wjeżdża na peron drugi…”. Po ścianie przepłynął jasny prostokąt światła, wyłuskując z ciemności spodnie, wciśnięte na siatkową półkę razem z pomiętym swetrem i skarpetkami (tak, niechluj ze mnie!).
Uniosłem się na łokciu, przysunąłem do niedokładnie zaciągniętej zasłonki i odruchowo spojrzałem na zbliżający się peron.
Na samym początku, tam gdzie pewnie zatrzyma się ostatni wagon, stała grupka młodych mężczyzn – dziesięciu, może dwunastu. Wszyscy krótko ostrzyżeni, z odsłoniętymi głowami, w lekkich płaszczach albo krótkich kurtkach. I wszyscy bacznie przyglądali się wagonom.
Ich twarze wydały mi się znajome – nie chodziło o szczegóły, lecz o ogólne wrażenie. Niby wyglądali przeciętnie, a jednak było w nich coś obcego.
Dalej peron był pusty, w końcu niewielu ludzi czeka na nocny pociąg w małym prowincjonalnym miasteczku.
Chociaż nie… trzydzieści metrów dalej stał chłopak, który wyglądał tak, jakby przypadkiem odłączył się od tamtego towarzystwa. Kolejne dwadzieścia metrów dalej nudziło się dwóch młodych i dzielnych, a potem jeszcze jeden. Nad budynkiem dworca świecił się napis „ORZEŁ”.
Ciągle patrząc w okno, zacząłem się ubierać. Dżinsy, skarpety, buty… sweter. Na torbę tylko rzuciłem okiem, nie będę jej brał, tam i tak są tylko ciuchy. Narzuciłem kurtkę, poklepałem się po kieszeni, czując ciężar portfela. Cóż, na mnie pora.