I chyba tak właśnie było: z Ziemi do Janusa można było wnosić wszystko, co się tylko chciało, z Janusa na Ziemię również. Lista praw celnych Ziemi-czternaście była niewiarygodnie krótka i prosta.
Ale Wasylisę interesowało w tej chwili coś innego – wyjęła z książki pomiętą kartkę i podała mi.
– Proszę. Szkoda tylko, że kompas tam nie działa…
Kartka wyglądała na narysowaną odręcznie mapę, prymitywną, ale zrozumiałą. W rogu kwadracik przy wijącej się wstążce – domek Wasylisy nad rzeką. Kilka pagórków pośrodku, pewnie wzgórza, choć bardziej wyglądało to na liczne piersi, rysowane przez wyposzczonego studenta; w przeciwległym rogu mapy widniała wieża, którą można by uznać za próbę przedstawienia męskich genitaliów w otoczeniu wielkich piersi.
– Daleko? – Wskazałem palcem wieżę.
– Dwadzieścia dwa kilometry. – Wasylisa popatrzyła na mnie z powagą. – Jak sam rozumiesz, nigdy tam nie dotarłam.
– Czyja to wieża?
– Nie wiem.
– A skąd masz tę mapę?
Wasylisa zawahała się, a potem powiedziała:
– Ja… kiedyś… tak się złożyło, że pomogłam jednemu człowiekowi wyrwać się z Nirwany. Strasznie mu zależało. Nie mogłam wpuścić go od razu na naszą Ziemię, wyśledziliby go. Na Janusie była wtedy wiosna, jedyna przyzwoita pora roku. Latem są tam mordercze upały, jesienią ulewne deszcze, w zimie śnieg. Wyszedł do Janusa, a potem przysłał mi list, z naszej Ziemi. Miał szczęście, dotarł do wieży i wrócił na Ziemię już przez nią.
– Można polegać na tej mapie? – spytałem.
– Tak. – Zabrzmiało to twardo, ale nieszczególnie pocieszająco.
Patrzyłem w okno, to wychodzące na świat nazwany na cześć niezbyt sympatycznego boga, w dodatku nieładnie się rymującego.
Za oknem była szara, mętna zamieć.
– Tam jest teraz noc?
– Dzień – odparła po chwili wahania Wasylisa.
– I naprawdę myślisz, że dojdę?
Wasylisa podeszła do okna, przytuliła twarz do szyby. Nie od razu zrozumiałem, że za oknem, w obcym świecie, wisi termometr – zwykły spirytusowy termometr krajowej produkcji, szklana rurka z dwoma plastikowymi uchwytami na końcach.
– Minus dziesięć – powiedziała Wasylisa. – Prawdziwe mrozy się jeszcze nie zaczęły. Masz szansę.
– Dwadzieścia kilometrów?
– Dwadzieścia dwa. Ale zdaje się, że nie utraciłeś wszystkich zdolności funkcyjnego. Może ci to pomoże?
– Mam kurtkę podszytą wiatrem.
– I buty na cienkiej podeszwie – przytaknęła Wasylisa bez uśmiechu. – Decyduj. Jeśli pójdziesz, dam ci, co mogę.
– A jeśli nie? Wasylisa rozłożyła ręce i po chwili wahania powiedziała:
– Nie będę walczyć z policjantem. Zabije mnie… a ja odpowiadam za całe osiedle. Idź, Kirył. Na pewno po ciebie przyjdą.
Jeszcze raz wyjrzałem przez okno na Charków, taki gościnny, jeszcze niezaśnieżony. Z plakatu reklamowego po drugiej stronie ulicy uśmiechało się trzech facetów, najwyraźniej zachęcających do kupowania czegoś. Wiatr i deszcz podniszczyły plakat, twarz jednego z mężczyzn rozpłynęła się, drugi miał niezadowoloną minę, a trzeci mimo kataklizmów pogodowych tchnął optymizmem.
Wybór miałem niewielki i ci plakatowi mężczyźni nieźle go oddawali. Jak z tym przydrożnym kamieniem: pójdę do Nirwany – zostanę debilem; zostanę na Ziemi – zginę. Jedyną szansę miałem tylko na Janusie.
Ale dwadzieścia dwa kilometry!
– Mam narty – odezwała się Wasylisa. – Dobre, szerokie, myśliwskie. Och! Nie, nie mam. Złamałam jedną i nie kupiłam nowych, bo i po co jeździć? I tak nigdy nie ma tam głębokiego śniegu, wszystko zwiewa wiatr. Dasz sobie radę bez nart?
Nie powiedziałem, że ostatni raz jeździłem na nartach w piątej klasie, bo potem stanęło na przeszkodzie globalne ocieplenie. A może nowy nauczyciel wuefu nie lubił narciarstwa?
– Daj te ciepłe ubrania – poprosiłem.
Zimowe ubrania – prawdziwe zimowe ubrania, a nie twory modnych projektantów, nadające się jedynie do przechadzek po wybiegu dla modelek – mogą nosić zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Jak mówią wspomniani projektanci, uśmiechając się manierycznie: „Unisex”. Jeśli się nie przejmować guzikami zapinającymi się na inną stronę, to mężczyzna spokojnie może włożyć damski kożuch. Grunt, żeby kobieta była prawidłowa, jak z wiersza Niekrasowa, co to „i do konia, i do izby”.
Na szczęście, czasy Niekrasowa dawno minęły i czekał na mnie nie kożuch, lecz współczesna alaska znanej amerykańskiej firmy. Czysta syntetyka, w której człowiekowi niestraszna nawet Syberia: stworzona na zasadzie termosu, wielowarstwowa, wchłaniająca pot, nieprzepuszczająca mrozu i wiatru. Ze szpanerskim termometrem na podszewce i jeszcze bardziej szpanerskim na klapie kieszeni na piersi. Żeby można było zobaczyć, jak zimno jest na zewnątrz i jak ciepło w środku.
Na szczęście buty również były na mnie dobre. Za ciasne buty to zimą największe niebezpieczeństwo, ale te, które przyniosła Wasylisa, choć przypominały damskie, miały rozmiar 43. Wyraziłem wątpliwość, czy w tych sztucznych butach będzie mi ciepło, ale Wasylisa zapewniła, że sprawdziła je na niejednym mrozie.
Za to futrzana czapka była za mała. Wasylisa, bynajmniej niespeszona, podała mi wełnianą czapkę, która budziła w pamięci niejasne wspomnienia zabaw na świeżym powietrzu, bitwę na śnieżki i lepienie bałwanów. Chyba takie czapki nazywaliśmy „kogucikami”. Zresztą, kurtka miała porządny kaptur, więc niepoważny, cienki „kogucik” właściwie nie był mi potrzebny.
– Mam nadzieję, że masz rękawiczki? – zapytałem.
– Weź moje rękawice. – Wasylisa podała mi twór ze skóry i futra, podniszczone i przepalone na wierzchu iskrami. – Ręce będziesz miał do niczego, ale za to ciepło.
– Ubierasz mnie, jak Mała Rozbójniczka Gerdę na poszukiwanie Kaja – wymruczałem.
O dziwo, Wasylisa zaczerwieniła się, potem jakoś tak niezręcznie pocałowała mnie w usta i szepnęła:
– Dziękuję, Kiryle.
Mój Boże, czyżby zdanie o Małej Rozbójnicze potraktowała jak komplement? A może chodziło o to „mała”?
Pomyślałem nagle, że Wasylisa na pewno ma kochanka wśród mieszkańców Nirwany; pewnie w miarę normalnego i przystojnego, ale raczej nieumiejącego prawić komplementów.
– To ja dziękuję – odparłem.
Staliśmy przy drzwiach prowadzących do Janusa. Byłem już całkowicie wyekwipowany – miałem na sobie kurtkę i buty, Wasylisa znalazła nawet plecak – nie turystyczny, miejski, ale wygodnie leżący na plecach. Włożyliśmy do niego moją lekką kurtkę, prowiant i jeszcze jakieś przydatne drobiazgi. Od razu przypomniałem sobie Kotię, który wyruszył za Illan.
– Masz jeszcze mój nóż? – przypomniała sobie nagle Wasylisa.
– Nie.
– Proszę.
Zdaje się, że wszędzie miała porozkładane noże. Ten wzięła ze stolika stojącego przy drzwiach do Nirwany i wręczyła mi uroczyście. Niczego sobie kindżał, nie gorszy od tamtego. I daj Boże, żeby tak samo jak tamten mi się nie przydał.
– A może nie będę szturmować? – zapytałem i sam uśmiechnąłem się do własnej naiwności.
– Zaczekajmy – zgodziła się Wasylisa, chyba nawet z ulgą.
I w tej samej chwili do charkowskich drzwi ktoś zastukał. Ostrożnie, uprzejmie, delikatnie – tylko ludzie posiadający władzę mogą sobie pozwolić na takie pukanie.