Pociąg odjechał punktualnie.
Nazajutrz, czyli 3 marca, nastąpiły trzy wydarzenia, które z pewnością były ze sobą splecione węzłem przyczynowym. Rano dróżnik z przejazdu kolejowego w lesie pod Benau zlokalizował stojący na bocznicy pusty wagon klasy trzeciej. Jak się okazało, w tym właśnie wagonie jechał Mock z eskortą. Wagon został najwyraźniej odczepiony od reszty składu, na co wskazywałyby ślady na sprzęgu. Tego samego dnia w Elbing czekał na Mocka i na swoich trzech kolegów agent policyjny, który miał wszystkich zawieźć automobilem do Königsbergu. Kiedy nie przyjechali w ustalonym terminie, agent ów zameldował o tym swoim zwierzchnikom, którzy z pewnością natychmiast zatelefonowali do prezydenta policji Kleibömera.
A oto wydarzenie trzecie. Po południu tegoż dnia pewien obywatel z Breslau doniósł, że w piwnicy na Flurstrasse leży trzech związanych mężczyzn. Obywatel ów nie udzielił im pomocy, ponieważ podejrzewał (zważywszy na ich łyse głowy), że mężczyźni ci uciekli z zakładu karnego. Na miejscu zdarzenia zjawił się patrol policyjny i mężczyźni zostali odwiezieni na komisariat, gdzie szybko ustalono ich tożsamość. Okazało się, że byli to trzej agenci z Königsbergu”.
Doktor Tugendhat przerwał, odłożył cygaro na brzeg popielniczki i głęboko się zamyślił. Nie miał gotowych fraz podsumowania artykułu. Powinno tam być święte oburzenie na policję, która dokonuje tajnych machinacji, a w swych szeregach toleruje czarne owce, powinno być jeszcze wyjaśnienie, że on sam zdradza wszystko, kierując się troską o to, by obywatele w wolnej republice mieli dostęp do wszelkich informacji, powinno być jeszcze kilka innych uszczypliwości pod adresem różnych osób. Nie mógł jednak tego napisać, ponieważ przeszkadzało mu w tym uporczywe dzwonienie do drzwi. Zaklął wulgarnie. Przecież kazał swojemu asystentowi odprawiać wszystkich interesantów! Ten dureń czasami nie robi tego skutecznie. I tak było chyba w tej chwili!
Podszedł do drzwi gabinetu i ujrzał człowieka, którego bardzo dobrze znał jeszcze z lat gimnazjalnych. Od dnia poznania, od momentu, kiedy trafili do jednego pokoju w internacie, Tugendhat go nienawidził. Nienawiść ta wzrastała z dnia na dzień wraz z każdym kopniakiem, ciosem i udręczeniem, lecz nie była buntownicza, niszczycielska i gwałtowna, raczej ukryta, płaczliwa i paraliżująca. Na początku następnego roku szkolnego okazało się, że znów zakwaterowano ich w jednym pokoju. Tugendhat na zimno postanowił, że teraz nastąpi chwila ostatecznego rozliczenia i że zabije swojego dręczyciela. I kiedy nadeszła noc, a Tugendhat wyciągnął nóż, aby go wbić w pierś, wtedy jego prześladowca wyciągnął rękę i kazał się w nią pocałować. Tugendhat zrobił to. Po prostu nie widział innego wyjścia. Kiedy po latach powiedział swojej bystrej i inteligentnej żonie, znanej dziennikarce sportowej, że dręczy go w koszmarach doznanie „paraliżu z nienawiści”, nie zrozumiała. Nie powiedział żonie całej prawdy. Przybysz, po wspólnych latach w internacie, stał się kimś bardzo ważnym, a przy tym wiedział o pewnych sprawkach Tugendhata, o których on sam wolałby zapomnieć.
Cofnął się, aby umożliwić wejście przybyszowi. Ten podszedł do maszyny, wykręcił z niej kartkę i uważnie ją przeczytał. Dwaj jego ludzie stali przy drzwiach.
– Wcale pan nie chce publikować tego artykułu, drogi doktorze – powiedział cicho przybyły – ani dzisiaj, ani nigdy…
– Będę miał puste miejsce na pierwszej stronie – wydukał Tugendhat.
– Niech pan napisze o niedawnym zniesieniu kalifatu w Turcji – uśmiechnął się mężczyzna. – To znacznie ciekawsze, a zrobi pan to świetnie!
– Tak jest, panie wiceprezydencie policji! – odpowiedział Tugendhat.
Dziesięć kilometrów na południe od Breslau,
sobota 8 marca 1924 roku, kwadrans przed północą
Mock poprawił pościel na miękkim łóżku, wbudowanym w łukowatą alkowę. Potem rozsupłał taśmy, które uwolniły dwie płachty pluszu, wiszące po obu stronach. Opadły z lekkim szmerem, oddzielając sypialnianą nyżę od reszty pomieszczenia. Mimo że Mock spędził w nim już prawie tydzień, nie miałby nic przeciwko temu, aby zostać tutaj jak najdłużej. Każda myśl o opuszczeniu tego ciepłego i czystego miejsca, wyposażonego w bieżącą wodę, wywoływała skurcz w piersi i prowokowała do głośnych przekleństw. Ta typowa obszerna służbówka bez okna, jakich wiele w zamożnych pałacach, była najwygodniejszym – jak dotąd – lokum zajmowanym przez Mocka. Nic z przeszłości nie mogło się z nią równać. Ani dwie małe izdebki, wypełnione smrodem przepoconych butów i wonią kleju kostnego, w których mały Ebi i mały Franzi spędzili dzieciństwo i młodość, a które – mimo wysiłków ich matki – nie były niczym innym niż ponurym lochem ze ścianami porośniętymi grzybem; ani poddasze w Breslau, zajmowane przez niego w latach studenckich, które odstręczało dziurawym dachem, wilgocią i małymi pluskwiakami, pasożytami gołębich piór; ani jego pierwsze i ostatnie własne mieszkanie w Breslau, przy Plesserstrasse, dawny sklep rzeźnicki z małym, ciasnym pięterkiem, gdzie obok wielkiej kaflowej kuchni tłoczyły się dwa łóżka i stół z czterema krzesłami. Ostatnie jego lokum z kratami, w którym przebywał od ponad pół roku, cieszyłoby się na rynku nieruchomości bardzo umiarkowanym zainteresowaniem. Wszystkie te kwatery łączyło jedno: brak wody i ustępu.
Nic dziwnego, że Mock w ciągu niespełna tygodnia zdążył się przywiązać do tej służbówki z wasserklo i umywalką, ukrytymi w kącie za parawanem, do łóżka z czystą pościelą, do smacznego gorącego jedzenia i termosów z aromatyczną herbatą, do rur z ciepłą wodą, ogrzewających pokój. Lubił nawet ciemne segregatory, które leżały na stoliku pod zielonym abażurem lampy i oferowały mu wieczorną, dość nudną – przyznawał w duchu – lekturę. Wszystkie one bez wyjątku wypełnione były pisanymi odręcznie dokumentami i raportami. Każdy z nich był opatrzony pieczęcią przedstawiającą profil człowieka w kapeluszu i w ptasiej masce na twarzy. Mock widział już kiedyś to wyobrażenie, lecz nie wiedział dokładnie gdzie. W trakcie czytania dokumentów przypomniał sobie nieoczekiwanie, że przedstawia ono lekarza walczącego z dżumą i że nosi tytuł Doktor Dżuma z Rzymu. Po tym wstępnym rozpoznaniu uruchomił się w głowie Mocka cały łańcuszek asocjacyj. Zamknął oczy, powtarzał w myślach „doktor Dżuma” i zagłębiał się we wspomnienia, usiłując znaleźć to właściwe. I znalazł. W pewnym momencie ujrzał preparaty anatomiczne w gabinecie przyrodniczym gimnazjum w Waldenburgu i usłyszał donośny głos wykładowcy biologii, profesora Rettiga:
– Panowie, lekarz ubrany jest w ceratowy płaszcz, maskę i kapelusz. Te części garderoby mają zabezpieczać medyka przed morowym powietrzem. Panowie są pewnie ciekawi, dlaczego maska lekarza jest zaopatrzona w ptasi dziób. To proste. Dziób albo inaczej wydłużony nos to organ węchu, ma on bezbłędnie wyczuwać woń dżumy…
Mockowi dźwięczały w uszach te słowa, kiedy studiował dokumenty mizantropów. Aż do dzisiaj nie pojmował, dlaczego symbolem sekty jest doktor Dżuma z Rzymu. I teraz nagle, tuż przed snem, dotarło do niego światło zrozumienia. Skręcił knot w naftowej lampie i wyciągnął się wygodnie pod pierzyną. Mizantropi uważają siebie za tych, którzy wypędzają dżumę z ludzkich społeczeństw, czyli trzebią grupy społeczne zdegenerowane i zarażone. To tak jak ja, pomyślał, i po raz nie wiadomo który odrzucił od siebie oczywiste pytanie.