Mock wyznaczył zatem telefonicznie miejsce spotkania w hoteliku „Pod Rucianym Wiankiem” o godzinie szóstej po południu. Zrobił to w chwili, kiedy zegar na ratuszu wybijał trzy kwadranse na szóstą. Wirth, który właśnie był przy deserze ze swoimi paniami w willi na Dahnstrasse, klnąc, wsiadł do automobilu, ryknął silnikiem i ruszył tak gwałtownie, że jego osobistemu strażnikowi Heinrichowi Zupitzy ledwie udało się wskoczyć do ekskluzywnego protosa i zająć miejsce obok szefa.
Pięć po szóstej byli już w pokoju numer 12 we wspomnianym hoteliku i patrzyli z niedowierzaniem oraz bezgranicznym zdziwieniem na Mocka wygodnie rozpartego na kanapie. Miał w zębach cygaro, a kciuki obu dłoni zatknął za kieszonki kamizelki. Łóżko było w opłakanym stanie, prześcieradło wywleczone do połowy na podłogę, a kołdra skopana i zrolowana u wezgłowia. W powietrzu unosił się jeszcze zapach tanich damskich perfum. Mina Mocka i jego uśmiech mówiły im wiele. Dobrze sobie poruchał, myślał Wirth, a zaraz będzie długa i głupia mowa o zaciskaniu imadła, następnie jakieś greckie lub rzymskie dygresje, a na koniec zastosowanie szantażu w praktyce. I to ma być niedziela! Zamiast muzyki z patefonu i wspólnego jedzenia strudla z moją małą myszką i jej siostrą.
– Tak, tak – uśmiechał się Mock, jakby czytając w myślach Wirtha. – Uczyć się, moi kochani, wciąż się uczyć! Dzisiaj odbędzie się kolejna lekcja zastosowania imadła. Dzisiejsze imadło będzie naturalne i raczej improwizowane. Nie miałem czasu, aby dokładnie sprawdzić, jaki jest słaby punkt człowieka, z którym się zaraz spotkamy. Dlatego to czułe miejsce będziemy musieli zlokalizować ad hoc. Jestem pewien, że dzisiejszą lekcję pojmiecie bardzo szybko, ponieważ odbywa się ona w takich samych warunkach jak poprzednia. W tanim hoteliku-burdeliku. Jej temat brzmi… No jak brzmi, Wirth?
– Znajdowanie słabego punktu – odpowiedział niechętnie Wirth.
– To było wprowadzenie do lekcji. A teraz do rzeczy!
Mock, nie wypuszczając cygara z ust, wstał, ruszył i nakazał Wirthowi i Zupitzy aby poszli za nim. Kiedy znaleźli się w korytarzu, Mock nachylił się do ucha i coś mu szepnął. Zupitza zrozumiał. Podszedł do drzwi i włożył wytrych w dziurkę od klucza. Uchylił je lekko. Usłyszeli okrzyki, jakie wydaje z siebie bardzo zadowolona kobieta. Drzwi skrzypnęły. Okrzyki nie ustawały, wręcz się wzmagały. Dołączyło się do nich niskie posapywanie samca. Mock wszedł do pokoju. Na pierwszym planie widoczne były poruszające się kobiece plecy i pośladki. Białe i nader obfite. Nad szyją kręciły się od wilgoci krótko przycięte włosy. Mock oderwał oczy – nie bez żalu – od damskich krągłości i poszukał wzrokiem twarzy mężczyzny. Nie dojrzał jej. Ostatnim widocznym szczegółem jego ciała był obojczyk, wystająca grdyka i broda widziana od dołu. Głowa zwieszała się w dół poza krawędź łóżka.
Mock dał znak swoim towarzyszom, aby się nie ruszali. Sam obszedł łóżko i przyjrzał się kochankom. Żadne z nich nie zauważyło jego obecności, ponieważ obydwoje mieli zamknięte oczy. Mock wydał z siebie wrzask dziecka, które chce znienacka kogoś nastraszyć. Nie wypuścił z ust cygara. Mocno chwycił mężczyznę za uszy sterczące po obu stronach głowy, nabrzmiałej od spływającej krwi.
– Przytrzymać go za ręce – krzyknął Mock, a sam ścisnął dłońmi policzki mężczyzny, jakby chciał unaocznić swym kompanom, co to znaczy imadło.
Kobieta milczała i w przerażeniu patrzyła na Mocka i jego dwóch towarzyszy. Jej kochanek próbował się wyślizgnąć z uchwytu Wirtha i Zupitzy. Bezskutecznie wił się w łóżku, usiłując przewrócić się na brzuch.
Po kilkunastu sekundach się poddał. Leżał spokojnie i szeptał:
– Puśćcie mnie, błagam! To boli!
Równie skutecznie mógłby odwoływać się do litości napastników, deklamując Króla Olch Goethego.
– Mówisz, że boli? – uśmiechnął się Mock, naciskając na jego brodę, tak że czerwona od krwi twarz była coraz bliżej podłogi. – A wcześniej nie bolało, co, Oschewalla? Wcześniej było ci dobrze. Błogo, bardzo błogo! Ostro szarpie, kiedy krew napływa do głowy, nie? Lubisz takie fiku-miku, oj, lubisz!
– Puśćcie mnie, proszę!
– Puścić! – rozkazał Mock.
Oschewalla wstał chwiejnie i wciągał na siebie spodnie. W pewnej chwili zaplątał się w nogawki i runął ciężko na łóżko. Kobieta schowała się pod kołdrę. Przykryła nawet głowę.
– Widzisz, jaki jestem dla ciebie dobry? – Mock usiadł na krześle i włożył kciuki do kieszeni kamizelki. – Puściłem cię… Krew odpłynie od głowy… Wszystko się uspokoi… Tak, tak, Otto, wszystko wróci do normy… – mówiąc to, poklepał leżącego po nabrzmiałych policzkach. – Ale mogę być jeszcze lepszy… Mogę ci pozwolić na dalsze uniesienia w ramionach tej Wenus z Willendorfu…
– Co mam zrobić? – Oschewalla wciągnął w końcu spodnie i usiadł na brzegu łóżka.
– Odpowiedzieć na pytanie. – Mock nagle zrobił się poważny. – Proste pytanie. Ale najpierw wstęp. Nie nudziłem się w twoim więzieniu. Wiesz dlaczego? Bo wciąż myślałem o ostatnich słowach tego degenerata, któremu w celi złamałem kark. Mam ci je powtórzyć czy może je pamiętasz?
– Nie pamiętam.
– „Zapłacił mi, Oschewalla zapłacił mi za twoje pohańbienie!” Tak to brzmiało. – Mock wrzucił do miednicy zgasłe cygaro. – Pamiętam dokładnie te słowa, ale ich nic a nic nie rozumiem. Już wiesz, co ja tutaj robię?
– Wiem. – Oschewalla włożył koszulę. – A co ja z tego będę miał, że ci powiem?
– Spokój – odpowiedział Mock – święty spokój. Wyjdę stąd i zostawię w spokoju ciebie i twoją panią w waszym gniazdku miłości. Dlaczego płaciłeś Dziallasowi za to, żeby dał mi w kość, żeby mnie pohańbił tak jak nieboszczyka Priessla?
– Ja sam nie płaciłem – odrzekł spokojnie strażnik – jedynie przekazywałem czyjeś pieniądze…
– Czyje?
– Heinricha Mühlhausa, szefa policji kryminalnej…
Zapadła cisza. Mock wpatrywał się w oczy Oschewalli, które zdawały się ciemnieć, podczas gdy jego policzki bielały. Mógłby poprosić o powtórzenie tego nazwiska, ale nie musiał. Oprócz niego padło bowiem i imię, i stanowisko policyjne. Dotychczas to nazwisko było dla niego drogowskazem, jego właściciela szanował i wiązał z nim najlepsze nadzieje, pojawiało się ono w prasie, otoczone pięknymi przymiotnikami, i dodawało otuchy mieszkańcom Breslau. Do dzisiaj. Od dzisiaj bowiem tak się nazywa ktoś, kto swoimi pieniędzmi napędzał nienawiść zwyrodnialca Dziallasa do Mocka, ktoś, kto chciał z Mocka zrobić miękką wszawą gnidę, więziennego karalucha. Nie tylko nie musiał prosić o powtórzenie tego nazwiska, ale nawet nie chciał.
Odwrócił się bez słowa od pary kochanków i ruszył do wyjścia. Wirth i Zupitza poszli za nim. Ten pierwszy chciał ironicznie zapytać, jaki to miał być nowy rodzaj imadła oraz czego to niby się dzisiaj nauczyli. Nie zapytał, ponieważ czegoś się jednak dzisiaj nauczył z Mockowej teorii imadła. Już dawno zauważył ciekawą prawidłowość, lecz dopiero teraz w pełni pojął znaki i prognostyki. Kiedy Mock robi długie wstępy, bawi się łacińskimi maksymami i starożytnymi dykteryjkami, wtedy imadło działa słabo albo nie działa w ogóle. Kiedy – tak jak teraz po usłyszeniu tego nazwiska – milczy, zaciska zęby i idzie bardzo szybkim krokiem, jest to oczywisty znak, że niedługo zastosuje imadło ciężkiego kalibru. Że jego cel się nie wymknie. I że będzie bolało.