Выбрать главу

– Dobra, mów dalej – powiedział.

– Po zdjęciu odcisków palców byłeś mój… Ale wciąż nie wiedziałem, jak cię wykorzystać. Kiedy misja Utermöhla zakończyła się niepowodzeniem, a on sam zniknął, brałem pod uwagę różne rozwiązania. I nagle przypomniałem sobie skargę Oschewalli na ciebie, która wcześniej trafiła przez pomyłkę na moje biurko. Kiedy czytałem wtedy ten dokument, prawie czułem twoją wściekłość, którą wyładowałeś na więziennym cerberze. Byłeś wściekły nie na strażnika jednak, lecz na więźniów Dziallasa i Schmidtkego, za to, że zniszczyli Priessla. Zgadza się? Byłbyś skłonny wtedy ich zabić?

– Tak, zabiłbym ich. Jednego i drugiego. Bez wahania – odpowiedział machinalnie Mock ku zdziwieniu Wirtha, który zwykle w takiej sytuacji słyszał z jego ust: „Kto tu zadaje pytania!”

– Wpadłem na znakomity pomysł. – Mühlhaus ciężko oddychał i nie patrzył w stronę krawędzi dachu. – Postanowiłem sam infiltrować mizantropów. Sam wniknąć w ich szeregi. Do tego ty byłeś mi potrzebny. A tak wyglądał mój plan. Wsadzę cię do więzienia, do celi Dziallasa i Schmidtkego… A teraz obiecaj mi, że zapanujesz nad nerwami i mnie nie zabijesz, nie zrzucisz z tego przeklętego dachu… Obiecaj, jeśli chcesz wszystko poznać!

– Obiecuję – mruknął Mock.

– Wiedziałem, że jako były policjant będziesz narażony na gniew współwięźniów – radca kryminalny mówił cicho i odsunął się od Mocka na tyle, na ile pozwolił mu Zupitza, który postawił przed nim nogę, wyraźnie zaznaczając, że tu jest granica swobody ruchu. – Wiedziałem, że będą chcieli zrobić z ciebie niewolnika tak jak z Priessla. I tutaj były dwie możliwości. Pierwsza. Mock zostaje zhańbiony… Obiecaj, że nic mi nie zrobisz!

– Obiecuję, obiecuję – powiedział Mock niedbale i starał się nieszczerym uśmiechem rozerwać zaciśnięte szczęki.

– Pierwsza możliwość. Zła i mało prawdopodobna – mówił szybko Mühlhaus – zhańbiony Mock popełnia w więzieniu samobójstwo. Ja doprowadziłbym do tego samobójstwa. Zmuszenie kogoś do samobójstwa to jedna z metod inicjacyjnych. Mógłbym się dostać do mizantropów, udowadniając, że zmusiłem cię do samobójstwa… Poczekaj, Mock, czemu dajesz mu jakiś znak? Poczekaj, niech skończę, wiedziałem…

Reszta słów zginęła w charkocie. Zupitza, któremu Mock dał stosowny znak, przycisnął gardło Mühlhausa żelaznym prętem. Nadwachmistrzowi zdawało się, że wszystko dokoła ucichło, on sam jest w środku wirującego fotoplastykonu. Każda z podświetlanych klatek przedstawiała Konrada Dziallasa, który stał na szeroko rozstawionych nogach, ściskał w ręku swoje genitalia i cedził powoli słowa: „No co, lubisz to, gruba macioro? Będziesz mnie lizać, gruba macioro?” Nagle do nozdrzy Mocka dotarł smród. Był to odór odchodów, jaki bił od niemytego ciała Priessla i od bezwładnego Dziallasa, który leżał w poprzek pryczy z wykręconą na plecy twarzą. Fotoplastykon wirował. W klatkach pojawił się gniewny szewc z Waldenburga Willibald Mock, który wygrażał synowi palcem, uśmiechała się ukochana niegdyś Erika Kiesewalter, potem wypuścił dym z nieodłącznego cygara medyk sądowy Siegfried Lasarius i podstawił mu pod nos wyrwane zęby, a na końcu zakwiliło żałośnie małe dziecko, które kiedyś przez Mocka utraciło matkę. Fotoplastykon kręcił się dokoła głowy Mocka. W jednej z klatek rozgniewany Mühlhaus stukał fajką w blat swojego biurka. Stukała fajka radcy kryminalnego, stukała jego głowa o dach teatru Lobego, stukał młotek Willibalda, stukało czoło Mühlhausa. Zupitza oddychał ciężko i klęczał nad radcą kryminalnym, dławiąc prętem jego grdykę. Wyciskał mu oczy z oczodołów i wprawiał w drgawki jego chude nogi.

– Puść go! – wrzasnął Mock. – Wystarczy!

Mühlhaus rzęził, Mock palił, Zupitza sapał, a Wirth otulał się paltem. Miasto w dole poruszało się automobilami i tramwajami. Mężczyźni chowali się po spelunkach, kobiety wystawiały swe ciała w bramach i pod latarniami. Były to niezawodne drogowskazy, punkty orientacyjne, jasno oświetlone bramy do inferno, do miękkich i wilgotnych syfilitycznych krain. Słupy z ogłoszeniami oferowały rozrywki. Zapowiadały wieczną krucjatę przeciwko nudzie. Miasto było przebiegłe, cwane i zmęczone.

Minął kwadrans. Prawie uduszony radca kryminalny wracał ze świata zmarłych. Mockowi nagle zrobiło się przykro. Poczuł się jak niepotrzebny nikomu przedmiot, jak szachowy pionek, którego zniszczenie jest warunkiem nieznanego przepięknego gambitu.

– Gdybym popełnił samobójstwo po zhańbieniu, przystąpiłbyś do mizantropów – powiedział Mock do Mühlhausa, który wyrzucał z ust gęstą ślinę. – A potem powoli byś ich niszczył. Jako członek grupy wiedziałbyś wszystko o ich zbrodniach. Oni by cię z nimi zapoznali. Musieliby to zrobić zgodnie ze swoim statutem. Każdy wie wszystko o każdym. A wtedy zapytaliby ciebie o twój mord. I kiedy byś mówił o zhańbionym w więzieniu Mocku, nie miałbyś wyrzutów sumienia, że mnie zabiłeś? Że przed śmiercią mnie upodlono? Naprawdę? Powiedz to, proszę, powiedz, że Mock jest nikim, że miałbyś potem takie wyrzuty sumienia jak po zabiciu komara!

– Nie wierzyłem w tę możliwość – Mühlhaus rzęził tak cicho, że Mock musiał się pochylić nad nim i prawie przyłożyć ucho do jego ust. – Zbyt dobrze ciebie znałem. Ty nie pozwoliłbyś się pohańbić. Wsadzając cię do celi Dziallasa, poprosiłem mojego przyjaciela, naczelnika więzienia śledczego Langera, aby usunął w tym czasie tego drugiego z celi… Abyś był z tym zboczeńcem sam na sam… Abyś go zatłukł… Wiedziałem, że dasz sobie radę i że to zrobisz. W ten sposób spełniony by został inny warunek przystąpienia do mizantropów. Najwyższy sposób w ich hierarchii inicjacyjnej… Bezkarne zabicie, o którym wszyscy wiedzą, którego sprawcę wszyscy znają. Mógłbyś zabijać bezkarnie, bo stałbyś się „człowiekiem bez oddechu”. I tak właśnie było. Dobrze to przewidziałem, co, Mock? Zanim mnie zabijesz, chociaż to potwierdź!

– Czegoś tu nie rozumiem. – Mock odsunął się nieco od radcy, ponieważ Mühlhaus przestał charczeć, a jego głos stawał się donośniejszy i lepiej słyszalny. – To kto miał w końcu przystąpić do mizantropów? Ty czy ja? Kto miał być „człowiekiem bez oddechu”?

Mühlhaus klęczał na czworakach i ciężko oddychał. A potem się rozkaszlał. Kaszel narastał w nim jak eksplozja. Rozsadzał mu żebra i gardło. Po chwili się uspokoił. Radca zrobił gwałtowny ruch głową w stronę krawędzi dachu i splunął potężnie. Był najwyraźniej zadowolony z długiego lotu śliny. Na jego ustach zagościł szelmowski uśmiech. Był zadowolony jak mały chłopiec, który beknął najgłośniej z całej klasy.