– Porwali cię z pociągu. Uratowali przed toporem. Dzisiaj przeczytałem w BNN twój nekrolog. Otrzymasz zatem od nich nową tożsamość, nowe życie… Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że przystąpiłeś do mizantropów. I wiesz, co to jeszcze znaczy? Że, chcąc nie chcąc, stałeś się moją wtyką u nich. – Po chwili dodał z przyciskiem, wciąż patrząc na Mocka z perspektywy psa: – I tylko ty możesz ich zniszczyć!
– Dlaczego miałbym ich niszczyć? – zapytał Mock. – Sam zauważyłeś, że zaczynam nowe życie z nową tożsamością. Bez nich byłbym kryminalistą, a tak zostanę panem, będę szczęśliwy, będę miał wszystko… Pofolguję najdzikszym żądzom… Dlaczego miałbym zniszczyć moich dobrodziejów i służyć tobie, a potem znów trafić za kratki? Ty byś mnie uratował przed więzieniem? Czy ty mi kiedykolwiek w czymś pomogłeś? Czy tobie coś zawdzięczam? Mam taki wybór: przyjemności albo służenie Mühlhausowi. Być królem albo twoim psem. Czy myślisz, że jestem pomylony i wybiorę to drugie?
– Sam sobie odpowiedz. – Mühlhaus usiadł po turecku i drżał z zimna. – Zapytaj sam siebie. Chcę być wiernym psem sprawiedliwości, bo ja za takiego ciebie uważam, czy też bezkształtną gnidą, której życiowym celem będzie potęgowanie swojej rozkoszy?
– Takim jesteś moralistą, skurwysynu… – Mock wstał, a jego twarz nabrzmiała z gniewu. – No to powiedz mi, czy dwie kobiety, które zamordowałeś rękoma twojego siepacza, wybrałeś z rozmysłem czy przypadkowo? Sprawdziłeś, czy mają dzieci, czy żyją ich rodzice, czy ktoś będzie po nich płakał? Czy było ci wszystko jedno? Powiedziałeś sobie: „kurwa to kurwa”? O czym myślałeś, kiedy na miejscu zbrodni patrzyłeś na opuchnięte dziąsła i wyłamane zęby?
– One na to zasłużyły – powiedział twardo Mühlhaus. – Poszedłem do nich z moim synem po jego maturze. Wybrałem je przypadkiem. Z archiwum twojego decernatu wziąłem pierwszy lepszy adres. Chciałem, aby po maturze Jakob stał się mężczyzną. Żeby przypieczętował egzamin dojrzałości. Zęby się wyleczył z przeciwnych naturze ciągot, które u niego widziałem od dziecka. Kiedy zostawiłem go samego u tych ladacznic, usłyszałem wybuchy śmiechu. Śmiały się z niego, rozumiesz? Jakob wyskoczył z ich nędznego poddasza, wyrwał mi się i uciekł. Przepytałem je dokładnie, z czego się śmiały. Wtedy mi opowiedziały o swoim pierwszym kontakcie z Jakobem. Kilka tygodni wcześniej dwudziestu gimnazjalistów spotkało się z nimi w jakimś podłym hotelu. Wśród tych chłopaków był Jakob. Opuściły go męskie siły. Już wtedy się z niego śmiały. Ty wiesz, co taki śmiech może uczynić z wrażliwym młodzieńcem? One zasłużyły na coś gorszego niż wyrywanie zębów na żywca! – Mühlhaus wstał i zaczął machać rękami, a jego trupia twarz stała się purpurowa. – Rozumiesz, ty skurwysynu, one zrobiły z mojego Jakoba pederastę!
Mock odwrócił się od Mühlhausa. Z kieszeni wyjął chustkę do nosa, ukucnął i zaczął czyścić zabrudzone błotem noski swoich butów. Wokół niego powoli kręcił się fotoplastykon. Podświetlone klatki były niewyraźne i rozmazane. Nie było na nich Willibalda Mocka. Nie było nikogo. Nikt nie mógł służyć mu radą.
– No co, idziemy, Mock? – zapytał Mühlhaus. – Czy zamarzniemy na tym dachu? Powiedziałem ci wszystko. Wybór należy do ciebie. Jesteś z nimi czy ze mną? Z mordercami czy z policją?
Mock zbliżył się do Mühlhausa. Wyciągnął rękę i wytarł brudną chustkę o twarz radcy kryminalnego.
– No co tak patrzysz, Mock? – Mühlhaus ocierał twarz z piasku i błota. – Chyba mnie nie zabijesz?
– Zabiję cię, Mühlhaus. Tak, zabiję cię – powiedział Mock i wziął od Zupitzy żelazny pręt. – I to własnoręcznie. Sam powiedziałeś, że jestem wiernym psem sprawiedliwości. Moje miejsce nie w więzieniu. Pies za nic nie chce wracać do budy. W budzie nie może wymierzać sprawiedliwości.
Buchwald pod Breslau,
niedziela 6 kwietnia 1924 roku, piąta rano
W XVIII wieku baron Otto Freiherr von Buchwaldt postawił w swoim majątku małą rotundę, której przeznaczenie było tajemnicą dla wszystkich odwiedzających rezydencję. Większość gości sądziła, że stary baron ozdobił park kaplicą lub też świątynią dumania. Przeciwko pierwszej hipotezie przemawiałby całkowity brak symboliki religijnej, przeciwko drugiej – charakter tej budowli. Nie był to bowiem jedynie dach wsparty na czterech lub sześciu kolumnach, jak to zwykle bywało w tego typu obiektach, lecz walec bez okien, przykryty pseudoromańskim dachem. Jedynymi otworami w tej rotundzie były: długi wąski witraż oraz duże odrzwia wtopione w potężny portal. Na świątynię dumania wydawała się zbyt duża. W tej chwili w jej wnętrzu znajdowało się dwudziestu pięciu mężczyzn, a swobodnie mogło się zmieścić i drugie tyle.
Wypełniali całą przestrzeń budynku. Ubrani we fraki lub surduty, cylindry lub meloniki, stali na równo ułożonych płytach piaskowca i patrzyli na siebie z ciekawością równą tej, z jaką przyglądaliby się swoim fizjonomiom maturzyści z jednej klasy, którzy spotkali się po latach. Nieczęsto widzieli siebie bez długich ceratowych płaszczy i masek w kształcie ptasiego dzioba. Ich ciekawość była jednak nie w pełni zaspokojona, ponieważ twarze ginęły w półmroku, słabo rozświetlanym świecami i płomieniami ognia w wielkim kominku. Zaszurały czyjeś buty po podłodze. Na środek pomieszczenia wyszedł wysoki i tęgi siwowłosy mężczyzna.
– Witam was, bracia, na jednym z naszych nielicznych jawnych zgromadzeń – głos huczał pod wysokim sklepieniem sali. – Wszystkim wam bardzo dziękuję za punktualne przybycie o tak wczesnej porze. Jak wiecie, jedynym punktem naszego nadzwyczajnego zebrania jest przyjęcie do bractwa mizantropów pana Eberharda Mocka. Pan Mock, jako jeden z dwóch braci należących do naszej śląskiej konfraterni, spełnił niezwykły i godny podziwu warunek Impune interfecit. Ponieważ zaszczyt wprowadzenia pana Mocka do naszego bractwa przypadł mojemu zastępcy, udzielam mu głosu i proszę o przedstawienie wyczynu kandydata.
– Pan Eberhard Mock… – Na środek wyszedł szczupły człowiek z obfitą staromodną brodą, ubrany w staromodny surdut. – Jest z zawodu policjantem, funkcjonariuszem policji obyczajowej. W wyniku jakiejś godnej pożałowania pomyłki został oskarżony o morderstwo i trafił do więzienia. Tam zachował się jak prawdziwy doktor Dżuma. Oczyścił świat z najgorszego degenerata, jakiego można sobie wyobrazić, niejakiego Konrada Dziallasa. Pan Mock po dokonaniu tego chwalebnego czynu stał się bezkarny. Wszyscy więźniowie wiedzieli, że – będąc zagrożony wyrokiem dożywocia lub śmierci – nie zawaha się przed niczym i zabije każdego. Ta bezkarność była bezkarnością tylko z punktu widzenia więźniów, bo z punktu widzenia prawa Mock miał być osądzony i ukarany za zabicie Dziallasa. Ale niezależnie od kary, jaką by otrzymał, w swoim środowisku byłby bezkarny. Spełnia zatem warunek Impune interfecit. Bo oto, co się stało. Współwięźniowie zaczęli mu służyć. Stał się ich bożyszczem. Pan Mock zabił i wcale się z tym nie krył. Mówił do współwięźniów: „Zabiłem i jestem bezkarny. Nikt mnie już nie tknie, bo znów zabiję”. Krótko mówiąc, pan Mock spełnia całkowicie warunek bezkarnego zabicia, przy jawnej demonstracji osoby sprawcy, co jest najwspanialszym warunkiem inicjacyjnym Impune interfecit. Wiedząc o tym, umożliwiliśmy mu wydostanie się ze szponów krótkowzrocznej sprawiedliwości i zaproponowaliśmy członkostwo w naszym bractwie. A teraz oddaję głos bratu Ottonowi IV von Buchwaldt.
Zastępca skinął głową i wycofał się. Na środek zgromadzenia wyszedł znów baron von Buchwaldt.
– Wzywam pana Mocka na przesłuchanie – zadudnił jego potężny głos.
Jeden z mizantropów podszedł do wielkich drzwi i otworzył je na oścież. Do wnętrza wtargnął podmuch wiatru, który zatrząsł płomieniami świec. Wraz z wiatrem zjawił się były nadwachmistrz Eberhard Mock. Był blady, niewyspany, ale starannie ogolony. Miał na sobie elegancki dopasowany płaszcz z czarnej wełny, getry i melonik. Jego szyję owijał biały jedwabny szalik, a w ręce tkwił potężny parasol. Mock pachniał mieszaniną świeżo wypitego alkoholu i słodkich cynamonowych perfum. Stanął na środku pomieszczenia obok prowadzącego zebranie, zdjął melonik i powachlował się nim energicznie.