Mock wysłuchał tej historii z pewnym obrzydzeniem. Kiedy się skończyła, ciężko oddychał jak po długim biegu. Po ostatnim pocałunku czekał w milczeniu na kolejne punkty inicjacji. Spodziewał się jakichś wstrząsających trupich eksperymentów, jakiegoś rozgrzebywania gnijących ciał, oglądania plam opadowych i cuchnących opuchlizn. W opowieściach mizantropów była wilgoć cmentarza, nieświeże oddechy niektórych z nich wionęły nieuchronnym odor mortis. Kiedy już wszyscy opowiedzieli swoje historie i złożyli oślizłe pocałunki na jego twarzy, rozległ się znów huczący głos:
– To prawie wszystko, panie Mock. Został pan przyjęty do grona mizantropów. Pozostał tylko jeszcze jeden, doprawdy niewielki, warunek do spełnienia. Nie mówiłem o nim do tej pory, ponieważ jest on warunkiem negatywnym, polegającym na nierobieniu czegoś. Jest bardzo prosty i naprawdę nie wymaga wielkich wyrzeczeń. Aby go spełnić, wystarczy powstrzymywać się od picia alkoholu i od używania morfiny, kokainy i innych narkotyków. Abstynencja to bardzo ważny warunek. Jest on tak prosty i bezdyskusyjny, że za jego niedotrzymanie nie można przeprosić, lecz należy spodziewać się kary śmierci, którą zawsze wykonuje u nas brat Stache. Do tej pory trzy razy ukarał on nieposłusznych z naszego grona. Kiedy wiemy, że któremuś z adeptów abstynencja może sprawić kłopot, a bardzo nam na kimś zależy – tak jest w pana wypadku – pozwalamy mu przez sześć miesięcy się do niej przyzwyczajać… To znaczy, że będzie pan mieszkał pół roku u mnie i pół roku może pan pić bez opamiętania. A potem koniec. Raz na zawsze. Brat Stache jest najlepszym nauczycielem abstynencji.
Mock milczał przez chwilę i obserwował mizantropów, dla których słowa barona oznaczały koniec zebrania. W oczekiwaniu na ślub abstynencji zapinali guziki, poprawiali meloniki i cylindry, śmiali się i dowcipkowali. Nagle nad tym rozweselonym towarzystwem wzniósł się potężny głos Mocka:
– A czemuż to nikt mi o tym wcześniej nie powiedział? – krzyczał nadwachmistrz. – Wydaje się wam, że to takie oczywiste? Że pół roku spędzę tutaj na alkoholowych wakacjach, a potem będę czysty moralnie jak chłopiec w dniu Pierwszej Komunii i już nie tknę nawet małego piwa? A panu się zdaje, baronie, że o niczym innym nie marzę, tylko o tym, żeby tu u pana mieszkać i pić całe pół roku? Alkohol nie jest istotą mojego życia. Jego sens tkwi w rozmowie przy i po alkoholu! Jestem człowiekiem dyskursu! A tutaj z kim będę rozmawiał? Z pańskimi kamerdynerami, baronie, czy z panem, trzeźwym jak sędzia?
Mizantropi przestali dowcipkować i umilkli. W rotundzie zapanowała cisza. Zdawało się, że przygasły płomienie świec, a drwa przestały strzelać w kominku. Z grona mizantropów wystąpił były sanitariusz Fritz Stache i zbliżył się do Mocka.
– Mock, będzie pan tu miał wszystko, czego zapragnie – powiedział spokojnie von Buchwaldt – nie musi pan oglądać ani mnie, ani moich kamerdynerów. Zaproszę tu do pana dyskretne, rozpustne i lubujące się w alkoholu kobiety. Przecież pan wie, że u nas nie ma żadnych moralnych okowów.
– Pan nie zdaje sobie sprawy – wrzeszczał dalej rozdrażniony Mock – kogo pan do siebie przyjmuje! Ja powinienem mieć butelkę w herbie, rozumie pan! Zróbcie dla mnie wyjątek!
– Drogi panie Mock! – Głos von Buchwaldta już nie dudnił, lecz syczał. – Nie ma wyjątków. Wysłuchawszy naszych opowieści, już jest pan z nami. Jeśli pan chce się znaleźć poza nawiasem mizantropów, to podejmuje pan decyzję spotkania z bratem Stachem. Spotkania bardzo rychłego…
Brat Stache stał i wpatrywał się w Mocka. Ręce eks-sanitariusza były opuszczone wzdłuż spodni. Sękate palce poruszały się po lampasach. Wypukłe, zakrzywione paznokcie przesuwały się po materiale z lekkim szmerem. Jedna pięść się zacisnęła, jedna noga wysunęła do przodu. Mock cofnął się i chwycił potężny kandelabr z siedmioma świecami. Syknął z bólu, kiedy języki stearyny rozlały się po jego dłoni. Uniósł wysoko świecznik i zamierzył się na Stachego. W ciężkiej ciszy słychać było prawie trzask szwów w smokingu Mocka, kiedy odchylał ramię i wyrzucał w górę kandelabr. Kręcąc się, świecznik rozrzucał gorące krople, które upadały na głowy, karki i buty zebranych. Stache nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Spojrzał na barona, czekając na stosowny znak. Wtedy rozległ się przenikliwy brzęk szkła. W nikłym blasku dogasającego ognia sypał się z góry szklany deszcz, mieniły się ostre okruchy. Mizantropi stojący pod witrażem odsunęli się, by uniknąć skaleczenia. Baron Otto IV von Buchwaldt patrzył na Mocka z niechęcią, ale i z ojcowską wyrozumiałością. Eks-sanitariusz nadal nie wiedział, co ma uczynić, i przebierał palcami wzdłuż lampasów. Wtedy z hukiem otworzyły się drzwi. Na tle szarych pól i porannych mgieł stał radca kryminalny Heinrich Mühlhaus z fajką w zębach. Zamiast melonika na jego łysawej głowie tkwiły zwoje bandażu. Na twarzy wysklepiały się sine guzy. Za nim widać było dwa szeregi żołnierzy z odbezpieczonymi manlicherami. Pierwszy szereg klęczał, drugi – stał. Karabiny były wymierzone w otwarte drzwi.
– A mnie przyjmiecie do swojej bandy? – zapytał Mühlhaus.
Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,
przed ósmą wieczór
– Przyjmujemy go, bracia? Naprawdę tego chcecie?
Prezydent loży wolnomularskiej „Lessing”, doktor Albert Lewkowitz, wstał gwałtownie i zaczął okrążać stół. Kiedy przemierzał szybkimi krokami wielki obity drewnem gabinet prezydencki, pobrzękiwał łańcuch na jego szyi i falowały frędzelki u jego fartuszka z motywem kielni i cyrkla. Zadane pytanie jeszcze wisiało nad stołem, przy którym siedzieli dwaj mężczyźni. Doktor Lewkowitz nagle przystanął przed wielkim oknem, którego skrajne szybki były zielone. Zieleń, wszędzie zieleń, kolor nadziei. Nawet w nazwisku właściciela firmy po drugiej stronie Agnesstrasse – „Grünfeld &Co. Produkcja Drzwiczek do Pieców”. Nazwa tej firmy, a właściwie asocjacje, jakie budziły wyrazy na szyldzie, zawsze go uspokajały i dobrze mu się kojarzyły. Czyż człowiek potrzebuje więcej do szczęścia, myślał, niż widoku zielonych pól i odpoczynku w cieple pieca?
– Nie wiecie, kim on jest? Przecież to alkoholik i morderca – Lewkowitz mówił już znacznie spokojniej. – Owszem, zabił skończonego łotra, to jednak raczej predestynuje go na herszta jakiejś bandy, gdzie liczy się siła i zuchwałość, niż stanowi przymiot moralny. A przecież właśnie tym powinni się odznaczać członkowie naszej loży!
Zapadła cisza. Jeden z mężczyzn siedzących przy stole sięgnął po syfon i strzyknął do szklanki dużą miarkę wody sodowej. Łyknął musującego płynu, a kilka kropel opadło na jego śnieżnobiały tors. Chrząknął cicho, co oznaczało, że chce zabrać głos. Nie musiał tego robić. W ścisłym trzyosobowym kierownictwie loży „Lessing” wszyscy sobie mówili po imieniu i nie obowiązywały żadne hierarchiczne regulacje dotyczące zabierania głosu. Nie musiał prosić o głos zwłaszcza ten mężczyzna, którego drzewo genealogiczne miało korzenie sięgające dziesięć wieków wstecz i którego przodkowie walczyli z Saracenami. Ale właśnie za tę delikatność i za to dobre wychowanie doktor Lewkowitz najbardziej cenił barona Oliviera von der Maltena. Kiwnął głową, udzielając mu głosu.