Abendt usiadł na stołeczku przed drzwiami radcy Scholza i najdelikatniej, jak mógł, ograniczając do minimum szelest dużej płachty papieru, przeglądał gazetę. Ku swojej rozpaczy dowiedział się, że narodowa reprezentacja Niemiec przegrała ze Szwecją 1:2. Kiedy chciał poznać więcej szczegółów tej strasznej piłkarskiej porażki, usłyszał nieco zniekształcony, lecz potężny jak zawsze głos radcy kolejowego.
– Połóż gazetę pod drzwiami, Kurt – zadudnił głos radcy spoza drzwi. – Źle się dzisiaj czuję.
– A moje pięćset marek? – zapiszczał Abendt.
Zaległa cisza. Chłopiec podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho. Usłyszał jakby szmer cichej rozmowy. Z lekkim zgrzytem podniosła się mała klapka z napisem „Listy” i spod niej wypadł banknot pięćsetmarkowy. Abendtowi wydawało się, że banknot został wypchnięty przez dłoń w rękawiczce. Radca Scholz, mimo iż był ekstrawagancki, nigdy nie włożyłby rękawiczek w domu. Czując się jak łobuziaki Max czy Moryc z historyjki Wilhelma Buscha, Abendt położył gazetę pod drzwiami, schował banknot do środkowej kieszeni krótkich spodenek, poprawił szelki przypięte guzikami do nich i zbiegł na półpiętro, głośno tupiąc. Po sekundzie wspiął się na poręcz i z małpią zręcznością przeskoczył na schody, które wznosiły się nad wejściem do mieszkania radcy Scholza i prowadziły prosto na strych. Stamtąd obserwował, jak uchylają się drzwi i dłoń w rękawiczce wciąga gazetę do przedpokoju. Siedział przez chwilę bez ruchu i zastanawiał się, co powinien zrobić. Doszedł do prostego wniosku, że o wszystkim musi niezwłocznie zawiadomić swojego ojca, który siedział teraz w gospodzie Laugnera obok sklepu z płytami i wraz z okolicznymi fiakrami prowadził przy piwie wielką politykę europejską. Hausmeister Abendt w letnie miesiące zawsze około południa robił sobie przerwę w pracy, na odpowiedzialny odcinek pilnowania kamienicy wysyłał syna. Pan Abendt o trzeciej wracał do domu, zjadał spóźniony obfity obiad, drzemał do piątej, po czym znów podejmował swoje obowiązki.
Chłopiec się zdecydował i cicho zaczął schodzić po schodach. Kiedy już minął drzwi radcy Scholza, usłyszał damskie głosy i poczuł woń perfum. Z półpiętra, zza krzywizny poręczy, wynurzyły się dwie umalowane kobiety i złorzeczyły cicho wysokości, na którą musiały się wspinać. Spojrzały obojętnie na mijającego je chłopca, któremu oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Nie spuszczał wzroku z kobiet również wtedy, kiedy znalazł się pół piętra niżej. Zadarł głowę i jego oczy zrobiły się wielkie jak młyńskie koła. Po raz pierwszy w swym krótkim życiu zobaczył damskie pudenda. Żadna z kobiet nie nosiła majtek. Oparł się o ścianę, ciężko dyszał i nasłuchiwał. Usłyszał najpierw dźwięk, który doskonale znał – dzwonek w mieszkaniu radcy Scholza. Potem trzask i nieznany mu męski głos.
– Jesteście, ślicznotki – zachrypiał przepalony bas – bardzo punktualne. To lubię, to lubię… Wchodźcie, wchodźcie!
Kurt Abendt zbiegał po schodach na łeb, na szyję. Układał w myślach, co powiedzieć ojcu. Że pan radca Scholz nie otwierał drzwi do południa. Że ktoś inny odebrał gazetę. Że do pana radcy i do tego innego przyszły dwie dziwki. Spodziewał się, że zaimponuje ojcu swoją sumiennością, a jego kolegom fiakrom – rewelacjami na temat pana radcy Scholza. Niestety, pomylił się. Ojciec po wypiciu czwartego dziś „zajączka” był zainteresowany jedynie sytuacją w Zagłębiu Ruhry po zajęciu go przez wojska francuskie i belgijskie i wraz ze swoimi kolegami uznał rewelacje syna za kompletne brednie. Posadził go przy stole, kupił mu nawet lemoniadę, lecz za nic nie chciał opuścić chłodnego wnętrza lokalu Laugnera. Po dwóch godzinach wrócił wraz z synem do domu, zjadł obiad i położył się spać. Kiedy się obudził po drzemce, zobaczył, że Kurt wciąż mówi o radcy Scholzu. Pan Abendt postanowił sprawdzić, co się dzieje ze starym nudziarzem.
Ruszył na górę, zabrawszy ze sobą zapasowe klucze. Narzekał przy tym i przeklinał przeczucia syna. Bardzo nie lubił, kiedy burzyło się ustalony rytm dnia.
Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,
wpół do siódmej wieczór
Mock siedział wygodnie rozparty w fotelu na środku pokoju i błogosławił stare platany, które otaczały dom rozrywki „Friebeberg” przy Kaiser-Wilhelm-Platz i wygaszały żar bijący od rozpalonego bruku ronda. Drzewa ponadto tłumiły krzyki dzieci, które nie miały nic lepszego do roboty niż bawić się w berka lub – sądząc po błaganiach jakiegoś nieszczęśnika – w Indian skaczących wokół pala. Bez tych drzew Mock odczuwałby w dwójnasób poalkoholowe pragnienie, kwaśność żołądkowych odruchów, niecierpliwe wezwania jelit. Gdyby nie te wysokie drzewa z łuszczącymi się płatami kory, Mock nie doznawałby teraz niczego oprócz cierpkich wyrzutów sumienia, spowodowanych głuchą niepamięcią wczorajszych zdarzeń.
Nie tylko błogosławiony cień platanów pozwalał Mockowi na chwilę zapomnienia. Walnie przyczyniała się do tego młoda brunetka, klęcząca u jego stóp. Niestety – odprężenie, jakie dziewczyna dawała sfatygowanemu policjantowi, nie mogło stać się głębokie i zupełne, ponieważ co chwilę przerywała ona swą czynność, by pociągnąć nosem.
– Przepraszam pana, panie radco kryminalny – powiedziała towarzyszka Mocka głuchym głosem – mam katar. Nie gniewa się pan?
– Pochodzisz chyba z Austrii, co, moja mała? – zapytał Mock, głaszcząc ją po głowie.
– Tak, spod Salzburga – potwierdziła dziewczyna, niepewnie się uśmiechając. – Poznaje pan po akcencie?
– Nie, nie po akcencie, moja kochana Hilde – odpowiedział Mock, lekko chwytając ją za piegowaty nosek. – Znamy się nie od dziś i wiesz, że jestem nadwachmistrzem, nie radcą kryminalnym. A ty tytułujesz mnie o rangę wyżej. To zwyczaj austriacki…
– Rzeczywiście – już bardzo pewnie uśmiechnęła się dziewczyna. – Tak mówiła zawsze moja mama. Ona nawet przesadzała. Jednego klienta tytułowała „radcą dworu”, a on był zwykłym listonoszem. Nie gniewa się pan, naprawdę? Tak mi przykro…
– Ależ nie – Mock podniósł się z fotela, stanął przy oknie i przyglądał się liściom plątana, które filtrowały kurz, wieczorny upał i okrzyki dzieci. – Nie mogę się na ciebie gniewać. Jesteś taka miła…
Wciągnął kalesony i zbliżył się do okna. Wyjrzał przez nie. Do kamienicy, w której mieścił się dom uciech, zbliżał się szybkim krokiem tęgi młodzieniec w czarnym ubraniu. Tusza, kamizelka, sztywny półokrągły kołnierzyk oraz kaszkiet wydobyły na jego twarz gęste krople potu. Mock współczuł mu, tym bardziej że skądś go znał. Nie mógł sobie jednak przypomnieć skąd. Po minucie usłyszał dzwonek w holu. Dobrze tu sobie gruby podupcy, pomyślał z sympatią o młodzieńcu, tutaj zrzuci swój czarny pancerz, będzie mu chłodno i przyjemnie. Spojrzał na Hildę, która zachęcająco ułożyła na tapczanie swe ciało, przystrojone – na wyraźną prośbę Mocka – jedynie w pończochy i wysokie sznurowane trzewiki.
– Jesteś bardzo miła, Hilde – Mock powtórzył komplement, rozwiązał tasiemkę kalesonów i zbliżył się do tapczanu. – Wykorzystam twoje wdzięki w tradycyjny sposób. A tergo.
– Dobrze – rzekła dziewczyna i przyjęła pozycję umożliwiającą nadwachmistrzowi spełnienie jego potrzeb. Podobnie jak kilka ulubionych dziewcząt Mocka znała doskonale erotyczne znaczenie łacińskich określeń a fronte, a tergo, per os. Była jednak jedyną, która wiedziała, dlaczego policjant ich używa. „Żadna o to nie pytała – odpowiedział jej kiedyś. – Cieszy mnie twoja pasja poznawcza. Wyjaśnię ci. Niemieckie wyrażenia są albo wulgarne, albo anatomiczne. Odwołajmy się do języka starożytnych Rzymian, którzy doskonale znali różne odmiany ars futuendi”.