Mock dopasował się do dziewczyny i rozpoczął to, co obiecał. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Co jest? – krzyknął, nie przerywając czynności.
– Goniec z policji przyniósł list do pana nadwachmistrza – burdelmama Ida Zimpel nie pochodziła z Austrii i używała właściwych tytułów. – To bardzo ważne.
– Wejdź tu i czytaj głośno! – rozkazał Mock i naparł na ciało dziewczyny tak mocno, że jęknęła sprężyna w tapczanie. – Tylko rozstaw parawan, bo jestem trochę wstydliwy.
Zimpel weszła do pokoju, nie okazując najmniejszego zdziwienia, rozłożyła wiklinowy parawan, oddzielający parę na tapczanie od reszty pokoju, usiadła w drugim fotelu i włożyła binokle.
– Czytam, jak leci – powiedziała. – „Breslau, 30 czerwca 1923 roku, radca kryminalny, szef policji kryminalnej Heinrich Mühlhaus do nadwachmistrza Eberharda Mocka w sprawie: Zabójstwo przy Gartenstrasse 77, mieszkanie nr 18. Wzywa się pana nadwachmistrza Eberharda Mocka w celu identyfikacji zwłok na miejsce zbrodni przy Gartenstrasse 77, mieszkanie 18”.
– Ten posłaniec jeszcze tam jest? – zapytał Mock i przypomniał sobie, skąd znał tęgiego młodzieńca.
– Jest – odrzekła Zimpel.
– Powiedz mu, proszę – bas Mocka zabrzmiał złowrogo – że nigdzie nie idę. Jestem po pracy. A właściwie przy bardzo ciężkiej pracy.
Madame wyszła, a Mock ani na chwilę nie dawał odpocząć zmęczonej już nieco Hilde. Po chwili pani Zimpel znowu pojawiła się w pokoju.
– Posłaniec dał mi jakąś wizytówkę – powiedziała, poprawiając binokle. – Doktor Heinrich Mühlhaus. Z tyłu jest na niej coś napisane. Przeczytać?
– Czytaj!
– „Przewidziałem pańską reakcję, Mock – dukała madame. – Jest pan bardzo potrzebny wydziałowi kryminalnemu. Być może zawsze będzie nam pan potrzebny”. To zawsze jest dwa razy podkreślone. „Trzeba zidentyfikować zwłoki, a nikt nie zna takich kobiet tak dobrze jak pan”.
Mock wbił palce w miękkie biodra Hildę, sapnął jeszcze głośniej, znieruchomiał i oderwał się od dziewczyny. Ona opadła na brzuch, przekręciła się na plecy i głośno westchnęła. Dreszcz szarpnął jej ciałem. Mock odchrząknął, zszedł z tapczanu, odgarnął z czoła Hilde nieco wilgotne włosy i pocałował ją czule w policzek. Potem naciągnął kalesony. Były one stanowczo za małe, podobnie jak reszta jego garderoby, którą odebrał od zaufanego strażnika więziennego. Usiadł w fotelu i zapalił papierosa. Drugą dłonią przesunął po wypukłym brzuchu, ścierając z niego kilka kropel potu.
– Zabito jedną z nas? – zapytała pani Zimpel zza parawanu.
– To nie twoja sprawa – Mock powiedział to bardzo łagodnym tonem. – Podaj mi, proszę, tę wizytówkę i zostaw mnie z Hilde. Jestem trochę wstydliwy.
Madame uczyniła to, co Mock jej kazał. Policjant zgasił papierosa i nie spuszczał wzroku z dwukrotnie podkreślonego przysłówka „zawsze”. Mógł znaczyć tylko jedno: „Chciałbym cię widzieć na stałe wśród moich podwładnych”. A to obiecywało bardzo wiele. Koniec ze spisywaniem prostytutek i ze sprawdzaniem ich książeczek zdrowia, koniec przesłuchiwania zatwardziałych, zuchwałych alfonsów, którzy wykorzystywali naiwne dziewczyny z prowincji, służące zapłodnione przez ich pana i władcę, egzaltowane pannice, uwiedzione przez przymilnych, wybrylantynowanych donżuanów w kapeluszach typu panama. Koniec z oglądaniem siniaków pod oczami, brudnej sztywnej pościeli i wenerycznej wysypki. Teraz będzie prawdziwym policjantem. Niedługo zostanie radcą kryminalnym. Pogromcą morderców, bandytów, gwałcicieli i złodziei. Jego nieżyjący ojciec Willibald Mock, uczciwy i uparty wałbrzyski szewc, byłby z niego dumny. Był tylko jeden szkopuł. Mock nie wierzył Mühlhausowi. Znał jego uwodzenie. Znał jego wabiki. Wiedział, jaki będzie smutny koniec tego chwilowego romansu z policją kryminalną. Porzucenie i powrót do burdeli, do woni potu i pudru, do zwierzeń tak nieszczęśliwych i banalnych, że wywoływały u Mocka furię. Nie wierzył Mühlhausowi. Ojciec już nigdy nie będzie z niego dumny.
– Nigdzie nie idę, kochanie – powiedział z uśmiechem do Hilde – zostaję tutaj z tobą.
– Coś się stało? – Dziewczyna usiadła na łóżku i oparła zaczerwienione łokcie na kolanach obleczonych w czarne pończochy.
– Nieważne – mruknął i nalał sobie z syfonu wody sodowej do szklanki. – I tak nie zrozumiesz.
– Może jestem głupia, ale jedno rozumiem. – Hilde prawie hipnotyzowała Mocka swymi wielkimi, czarnymi oczami. – Ten, kto do pana radcy napisał, miał świętą rację. Nikt nie zna kobiet lepiej od pana radcy. I jakieś kobiety potrzebują pańskiej pomocy…
Mock nie zareagował. Hildę wciąż się w niego wpatrywała. Krzyk małego ulicznika zbudził Mocka z odrętwienia. Poczuł silne pragnienie. Znowu nalał sobie wody sodowej. Potem leniwym ruchem sięgnął pod krzesło po buty.
– One potrzebują już tylko księdza – powiedział cicho.
– Proszę? – Hildę nie dosłyszała.
– Powiedziałem jedynie – sapnął Mock, naciągając pod kolanem podwiązkę do skarpet – że ja znam dobrze kobiety, a ty znasz dobrze mnie.
Uśmiechnęła się. W jej oczach było ciepłe oddanie. Mock cieszył się, że Hilde nie dosłyszała jego wypowiedzi o księdzu. Cieszył się również, że do jej uszu nie dotarł wyraz „takich” poprzedzający wyraz „kobiet” na wizytówce Mühlhausa. Nie zamierzał niczego prostować. Mock pozbawiał ludzi złudzeń tylko wtedy, kiedy musiał.
Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,
kwadrans na ósmą wieczór
Mock kazał dorożkarzowi zatrzymać się na podjeździe przed Dworcem Głównym, ponieważ nie bardzo wiedział, gdzie jest kamienica numer 77. Rzucił fiakrowi kilka banknotów, którymi poratował go dzisiaj nieoceniony Smolorz, i ledwo wydostał się z dorożki. Te niemałe trudności z poruszaniem nie wynikały ani z kaca, ani z upału, który zresztą pod wieczór zelżał. Policjant nie chciał wykonywać gwałtownych ruchów, ponieważ obawiał się, że odpadną wszystkie guziki przy spodniach i wyjdzie na jaw smutna prawda, iż prawie cztery lata temu był o kilka kilogramów młodszy. Z tego bowiem okresu pochodził jego trzyczęściowy garnitur, który, osłonięty starannie czystym płóciennym workiem, wisiał do dziś obok licznych pęków kluczy w stróżówce Achima Buhracka. Blisko cztery lata temu podwachmistrz Buhrack, szef strażników w policyjnym więzieniu śledczym, przygarnął świeżo awansowanego Hauptwachtmeistra Eberharda Mocka i przydzielił mu celę, która przez rok była jego mieszkaniem. Po tragedii, jaka wtedy spotkała Mocka, przełożeni i przyjaciele z Prezydium Policji odnosili się do niego z dużą wyrozumiałością. Achim Buhrack rozumiał, że Mock nie może ani chwili mieszkać w swym skromnym mieszkaniu w Tchansch, ponieważ tam z każdego kąta wypełzają upiory. Radca Ilssheimer wiedział natomiast doskonale, że urlop dany podwładnemu albo go zniszczy, albo wzmocni, lecz jego nieudzielenie spowoduje nieuchronny i niechlubny koniec policyjnej kariery Mocka. Nadwachmistrz został zatem urlopowany na rok i zamieszkał w jednej z cel, nad którymi pieczę sprawował podwachmistrz Buhrack. Dobrowolny więzień wręczył wtedy Smolorzowi dużą sumę pieniędzy, która co tydzień była uszczuplana w pobliskim sklepie ze spirytualiami przy Oderstrasse. Wtedy zaczęło się pijackie inferno. Przez pierwsze dwa miesiące Mock pamiętał jedynie przyjmowanie i wydalanie płynów, dostawcę alkoholu Smolorza oraz krzątaninę pewnego więźnia, któremu Buhrack nakazał sprzątanie celi Mocka. Potem skonstatował zanik uczucia głodu i pojawianie się niezwykłych snów. Sny były miłe i radosne. Śniła mu się głównie jasna, przejrzysta woda, pod której powierzchnią wolno poruszały płetwami kolorowe ryby. Potem woda stała się brunatna i mętna, a zamiast ryb pływały w niej ucięte głowy o mięsistych czerwonych twarzach. Którejś nocy jedna z głów odezwała się do Mocka, a kiedy wyrzucała z siebie gniewne słowa, jej usta pluły spróchniałymi, połamanymi zębami. Mock obudził się wtedy, wstał i pochylił się nad wiadrem, które służyło mu jako toaleta. Wyrzucił z siebie cały alkohol, a potem padł na pryczę i wsłuchiwał się w szybko bijące serce. Po chwili rozległy się okrzyki na więziennym korytarzu. Achim Buhrack obudził się i zlokalizował celę, w której ktoś krzyczał. Sięgnął po klucze do celi Mocka i ruszył w jej stronę. Delirium, pomyślał, tak musiało się skończyć to chlanie.