Pięć minut później prezydenta policji Kleibömera, który zajmował mieszkanie na pierwszym piętrze gmachu, dwa piętra nad celami aresztanckimi, obudziły jakieś krzyki na dziedzińcu. Otworzył okno i zobaczył wśród gęstych płatków śniegu wychudzonego, półnagiego policjanta, którego podanie o urlop niedawno podpisywał. Policjant spojrzał na niego przytomnym wzrokiem i krzyknął: „Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Szef policji uznał, że coś mu się przywidziało wśród wirującej zadymki, wrócił do łóżka, zajął miejsce obok korpulentnej małżonki i spał dalej snem sprawiedliwego. Następnego dnia na jego biurko trafiło podanie. Hauptwachtmeister Eberhard Mock prosił o zgodę na przedterminowy powrót z urlopu zdrowotnego oraz na dalsze zamieszkiwanie w celi. Kleibömer zadzwonił do przełożonego Mocka, radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera, i zapytał go o opinię. Była pozytywna i prezydent policji z pewnym wahaniem zaakceptował dezyderaty Mocka, zaznaczając, iż czyni to na wyraźną prośbę jego przełożonego.
Od tego czasu minęły prawie cztery lata, a w życiu i w figurze Mocka nastąpiły spore zmiany. Wprowadził się z powrotem do mieszkania na Plesserstrasse, picie wymykało mu się spod kontroli jedynie raz w miesiącu, bo taką częstotliwość sobie narzucił i trzymał się jej niewolniczo, a jego sylwetka stawała się coraz bardziej okazała i reprezentacyjna, o czym dotkliwie przypominały mu dzisiaj cisnące guziki spodni uszytych kilka lat temu.
Mock, wciągając oddech, ruszył w stronę hotelu „Germania”, aby sprawdzić numer na nim. Okazało się, że to było Gartenstrasse 101. Znajdował się zatem po właściwej stronie tej najbardziej reprezentacyjnej ulicy Breslau. Ruszył na zachód i szybko zlokalizował wzrokiem kamienicę opatrzoną numerem 77. Szedł bardzo powoli i sam przed sobą udawał, że strugi potu, które go zalewały, nie mają nic wspólnego z dotkliwym bólem brzucha ściskanego przez bezlitosną obejmę. Kiedy już doszedł do bramy, ból nagle ustąpił, a po rozpalonym słońcem chodniku coś się potoczyło. Kościany guzik. Ale są jeszcze guziki przy rozporku, pomyślał, one nie pozwolą opaść spodniom. Schylił się, aby podnieść oderwany guzik, i wtedy stało się to, co miało się stać. Spodnie, które w wilgotnej stróżówce Buhracka zdążyły już sparcieć, trzasnęły. Rozpruły się wzdłuż szwu i zaczęły się zsuwać, odsłaniając równie opięte kalesony. Mock chwycił mocno w garść rozdarty materiał i rozejrzał się dokoła. Żaden z pasażerów przejeżdżającego tramwaju nie patrzył na nic innego, tylko na Mocka, szamoczącego się z podartymi gaciami, dwie młode kobiety, wychodzące ze sklepu z płytami, roześmiały się perliście i pokazywały go sobie palcami, a boy hotelu „Fürstenhof” stał z otwartą gębą, trzymając w ręku korbę, którą miał właśnie spuścić metalowe żaluzje. Mock, błyskając ineksprymablami, wdarł się do bramy, w której na szczęście była jeszcze czynna trafika. Spocony i zirytowany sprzedawca tłumaczył coś podniesionym głosem jakiejś damie, która zgłaszała reklamacje co do jakości tytoniu fajkowego dla męża.
– Daj mi pan – krzyknął Mock do subiekta – jakiś długi sznurek, ale cito!
– Co to znaczy cito! – rozeźlił się subiekt. – To nie apteka! Cito mu się zachciewa! Cito to możesz pan oddać gacie do pralni, jak w nie nasrasz! O, przepraszam panią…
– Oż ty, świński ryju! – wrzasnął Mock i chwycił za gardło zdumionego sprzedawcę, a podarte spodnie całkiem mu się zsunęły z bioder ku zgorszeniu damy kupującej tytoń. – Widziałeś kiedyś taką legitymację, gamoniu?
I wtedy sięgnął do kieszeni marynarki. Nagle uświadomił sobie, że został dziś w nocy okradziony i że nie ma przy sobie żadnej legitymacji.
Przerażony subiekt wyrwał się Mockowi i cofnął na zaplecze, aby poszukać sznurka. Policjant pozostał w tej groteskowej pozie – pół leżąc, pół siedząc na ladzie – a wystraszona dama uznała, że pretensje jej męża są nieuzasadnione, i opuściła trafikę. Kiedy sprzedawca pojawił się z grubym sznurkiem, którymi związane były przed chwilą worki przedniego knastra, Mock uśmiechnął się i podziękował. Uśmiech był wymuszony. Mockowi nie było do śmiechu.
Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,
wpół do ósmej wieczór
Nie było mu do śmiechu również kilka minut później, kiedy wdrapał się na ostatnie piętro kamienicy i został przez dwóch mundurowych wpuszczony do mieszkania. Mimo że obciągał marynarkę, aby zasłoniła dziurawe spodnie wiszące na szelkach ze sznurka, to i tak nie udało mu się uniknąć ironicznych i zjadliwych komentarzy gapiów, którzy się zgromadzili nader licznie na klatce schodowej.
Okna mieszkania wychodziły na zachód. Dlatego wszystkie trzy pokoje i kuchnia zalane były zachodzącym słońcem, a powietrze drżało od zgrzytliwych dźwięków, jakie wydawały tramwaje zatrzymujące się pod budynkiem Domu Krajowego, blask wlewał się również do przedpokoju i oświetlał spoconego umundurowanego policjanta rewirowego, który stał przy drzwiach wejściowych i wskazywał pokój, z którego dochodziły podniesione głosy. Mock wszedł i chwycił się za nos i usta. Był to odruch obronny przed ostrym smrodem, którego nie mogło rozwiać rozgrzane powietrze wpadające przez okno.
Mock rozejrzał się po pokoju, aby poznać źródło smrodu, który od razu zidentyfikował jako woń moczu. Jej źródłem mógł być jedynie człowiek – żywy albo martwy. W pomieszczeniu umeblowanym jak typowy gabinet nie było żadnych trupów i aż trzy istoty żywe, nie licząc Mocka. Latał duży, bzyczący szerszeń. Oprócz niego w pokoju znajdowali się dwaj żywi ludzie, którzy krzyczeli na siebie. Dokonał szybkiej analizy. Szerszeń na pewno nie był źródłem odoru. Radca kryminalny Heinrich Mühlhaus, pomimo różnych ekstrawagancji, na pewno nie oddawał moczu wprost w spodnie, toteż obezwładniający smród musiał pochodzić od mężczyzny na wózku inwalidzkim. Mühlhaus nie sprawiał wrażenia, jakby mu ten smród jakoś strasznie przeszkadzał, co Mock natychmiast sobie wyjaśnił jego abstynencją. Sam szybko przełykał ślinę, aby powstrzymać odruch wymiotny. Kiwnął głową szefowi wydziału kryminalnego.
– O, dobrze, że pan już jest, Mock – powiedział Mühlhaus i zagryzł zęby na fajce. – Chodźmy na miejsce morderstwa. Albo nie. Niech pan najpierw wygoni stąd tego szerszenia, aby nie użądlił szanownego pana radcy. A pan niech tu siedzi i czeka na mnie! – krzyknął do inwalidy na wózku. – Nie może pan się myć, dopóki laborant nie zdejmie z pana ubrania odcisków palców, rozumie pan?!
– To co?! – wrzasnął inwalida. – Mam się udusić od własnego smrodu?!
– Od smrodu jeszcze nikt nie umarł – zareplikował Mühlhaus i odwrócił się do przybysza. – No, proszę, Mock, niech pan zrobi to, o co pana prosiłem.
– Boję się szerszeni. – Mock cofnął się w stronę drzwi. – Kiedyś mnie jeden użądlił, gdy byłem dzieckiem. Przepraszam pana, panie radco, ale musi pan to sam zrobić.
Szerszeń usiadł na firance. Mühlhaus zbliżył się, wyciągnął rękę do owada, jakby chciał go pstryknąć. Wtedy przeciąg wywiał firankę na zewnątrz budynku. Szerszeń odfrunął z firanki i wylądował na parapecie. Mühlhaus pobladł i odsunął się powoli od okna. Odwrócił się do Mocka i ugniótł tytoń w główce fajki.