Выбрать главу

Robert Anson Heinlein

Daleki patrol

1

O tej porze roku Max szczególnie lubił wczesne godziny wieczorne. Ponieważ żniwa były już ukończone, mógł przed czasem uporać się także z innymi pracami. Świnie zostały już nakarmione, kury dostały codzienną porcje ziarna, a on sam wspiął się pod górę ścieżką, prowadzącą na zachód od stodoły. Tutaj, przez nikogo nie zauważony, oddał się przyjemności iskania pcheł, które wyrzucał w trawę. Jak zwykle miał przy sobie książkę, pożyczoną z Biblioteki Miejskiej. Tym razem było to „Stworzenie nieba: wprowadzenie do zoologii egzotycznej” Bonforte’a. Zamiast jednak czytać, podłożył opasły tom pod głowę, jako namiastkę poduszki. Niezobowiązująco popatrzył na północny zachód.

Nie dlatego, jakoby dostrzegł tam coś niezwykłego — po prostu lubił spoglądać w tamtą stronę. W tej chwili właśnie dostrzegł stalowe nośniki i koła nośne linii transporterów Spółki Przewoźniczej z Chicago.

Pierwsze koło powoli wynurzało się zza ogromnej hałdy, strzelając wysokość niebo na wysokość dziesięciu metrów, drugie, podtrzymywane przez dwa trójnogi, ukazało się w odległości trzydziestu metrów od pierwszego, zaś trzecie i ostatnie, utrzymujące wraz z innymi tę samą wysokość transportera, strzelało nad doliną, wspierane przez trzydziestometrowej długości żelazne pręty. W połowie szerokości obiektu mógł dostrzec antenę. Po lewej stronie wyrosła podobna konstrukcja, tylko koło było większe, odpowiadające pochyłości terenu. Także i tutaj dostrzegł antenę, tym razem jednak poznał, że to odbiorcza. Ponieważ zbocze było bardziej strome, zainstalowano dodatkowo jeszcze jedno koło.

Max czytał, że na Księżycu koła prowadzące nie były wcale większe, niż w większości przeciętnych urządzeń, gdyż nie wiały tam gwałtowne wiatry, które zmuszałyby konstruktorów do łamania głowy nad balistyką pojazdu.

Z dzieciństwa pamiętał, że konstrukcje wznoszono wówczas mniejsze, ale też możliwe były nieprzyjemne niespodzianki. I tak, na przykład, w czasie jednego z potężnych huraganów wiatr uderzył w budowlę, która się zapadła, grzebiąc pod sobą ponad czterystu ludzi. Jeśli to tylko było możliwe, unikał widoku pojazdów w biegu, choć jak na razie nie przyszło mu do głowy, aby życzyć pasażerom złamania karku. Gdyby jednak doszło do jakiejś katastrofy — a to przecież zawsze było możliwe — niechętnie pogodziłby się z myślą przegapienia takiego widowiska. Max ciągle patrzył się w wąwóz. „Tomahawk” powinien nadejść lada moment.

Wreszcie srebrny pas zalśnił, płonący cylinder ze stalowym nosem wystrzelił w górę, przeleciał przez ostatni pierścień i zawisł na moment między grzbietami gór. Wśród skał potoczyło się echo. Max gwałtownie westchnął.

— Chłopcze, chłopcze, ejże … — wymruczał.

Ten niewiarygodny widok oraz gwałtowny wstrząs, który targnął bębenkami uszu za każdym razem wydawały się być nowym, nieznanym dotychczas doświadczeniem grozy.

Wyprostował się i otwarł książkę, przyjmując jednak taką pozycję, aby nie tracić z oczu północno-zachodniego skraju nieba. Ponieważ wieczór był jasny, a powietrze nadzwyczaj przejrzyste, siedem minut po starcie „Tomahawk’a” można było dostrzec codzienny transport z Księżyca.

I chociaż wszystko działo się znacznie dalej, a zatem dramatyzm chwili nie był aż tak przejmujący, głównie dlatego tu przyszedł, aby być świadkiem tego wydarzenia.

Koliste transportery przykuwały uwagę, owszem, lecz jego miłość skupiła się na statkach gwiezdnych — nawet na tych śmiesznie małych łódeczkach, które obsługiwały króciutką trasę Księżyc — Ziemia. Właśnie znalazł odpowiedni fragment z opisem inteligentnych, lecz nadzwyczaj flegmatycznych skorupiaków z Epsilonu Zety IV, gdy z lektury wyrwał go czyjś okrzyk.

— Hallo, Maxi …

Zachował absolutną ciszę i nie odpowiedział na wezwanie.

— Max … przecież cię widzę! Max … masz natychmiast podejść tutaj, na to miejsce, rozumiesz?

Mruknął coś niezrozumiałego. Podniósł się.

Poruszał się powoli, obserwując przez ramię południowo — zachodni horyzont, aż do momentu, gdy bojaźń kazała mu przyspieszyć kroku. Właśnie wróciła Maw i od tej pory spokojne życie zacznie przypominać piekielne udręki, o ile natychmiast nie wróci, aby jej pomóc. Gdy przybyła tu z samego rana, miał wrażenie, że noc spędzi gdzieś poza domem — nie, żeby coś takiego mu powiedziała, o nie … tego nie czyniła nigdy. Po prostu Max, nauczył się rozumieć ledwo dostrzegalne znaki i z nich wyciągać wiążące na ogół wnioski. Tym razem jednak był na fałszywym tropie.

Miał przed sobą dwie ewentualności: albo zostanie ogłuszony przez jej jękliwe zrzędzenia, albo zaleje go stek bzdur stereowizji — ulubionej rozrywki Maw. I pomyśleć, że tak niedawno miał nadzieję na samotną lekturę w ciszy i spokoju … Gdy dotarł w pobliże domu, przystanął.

Spodziewał się, że jak zwykle Maw przyjechała autobusem, wysiadając swoim zwyczajem kawałek przed przystankiem, skąd wracała już na piechotę. Tym razem przed domem stał motor, a przy kobiecie dojrzał jakąś męską sylwetkę.

Najpierw sądził, że to ktoś obcy, gdy jednak podszedł bliżej, poznał Billa Montgomery.

Max nie mógł sobie przypomnieć, aby ten człowiek kiedykolwiek trudnił się jakąś stałą pracą. Owszem, mieszkał w okolicy, lecz nie uprawiał roli. Z plotek słyszał, że Bill chętnie przyjmuje obowiązki czatownika, pilnującego spokoju jednej z licznych nielegalnych gorzelni, czynnych gdzieś w górach.

Gdy tylko sięgnął pamięcią w przeszłość, zawsze wyłaniał się obraz tej kreatury. Nie wyobrażał sobie, aby kiedyś mógł nie znać Montgomery’ego.

Widział nieraz, jak wałęsał się po okolicy, lecz traktował go jak powietrze. Dopiero od niedawna Maw zaczęła spotykać się z tym typem, była z nim kilka razy na tańcach oraz na wątpliwych bankietach. Usiłował jej wytłumaczyć, że gdyby ojciec to widział, zdecydowanie by zaprotestował, ale Maw nie przyjmowała tego rodzaju argumentów. Po prostu — co jej się nie podobało, tego nie słyszała ot i wszystko. Tym razem wzięła go ze sobą do domu… Max czuł, jak powoli krew burzy mu się w żyłach.

— No, nie stój tak, jak słup soli! … — krzyknęła głośno.

Max z oporami ruszył w stronę motoru.

— Podaj rękę nowemu tatusiowi … — zakomenderowała Maw, czyniąc tak szelmowską minę, jakby po raz pierwszy w życiu setnie się ubawiła.

Max stanął z otwartymi ustami. Montgomery wyszczerzył zęby i wyciągnął dłoń.

— Tak, Max. Od dzisiaj nazywasz się Montgomery … Jestem twoim nowym tatulkiem. Nazywaj mnie Mont … No, bez ceregieli …

Max popatrzył na rękę i dotknął nieśmiało, jakby dłoń parzyła. Natychmiast puścił.

— Nazywam się Jones … — oznajmił spokojnie.

— Maxi! … — wyryczała Maw.

Montgomery roześmiał się jowialnie.

— Nie żądaj od niego zbyt wiele, Nellie. Max musi się po prostu przyzwyczaić. „Żyć i dać żyć innym” … oto moje credo.

Zwrócił się do kobiety.

— Jeszcze chwileczkę, kochanie. Muszę wziąć bagaż. Podszedł do motoru i wyciągnął z torby dwa zawiniątka: w pierwszej paczce mieściły się beznadziejnie pomięte sukienki, w drugiej dwie butelki.

— Na noc poślubną! — wrzasnął, wymachując flaszkami w stronę Maxa, który ani na moment nie spuścił go z oczu. Oblubienica stała właśnie przy drzwiach.

Gdy oblubieniec zdołał wreszcie dotrzeć do małżonki, Maw zaprotestowała nieśmiało.

— Ależ Monty, kochanie … chyba już nie chcesz dzisiaj … Montgomery przystanął.