— Ależ wuj Chet osobiście mi je podarował.
— Przykro mi! Mógł je co najwyżej pożyczyć … a i to niezbyt oficjalnie. Wyposażenie członków naszej gildii nie jest ich prywatną własnością, ale należy do Bractwa. Pański wujek musiałby oddać te księgi w chwili, gdy odszedłby na emeryturę. Nie zdążył. Poza tym dał się owładnąć sentymentalną słabością i wykroczył przeciwko regule, chcąc zachować je na własność. Proszę mi je oddać. Ich miejsce jest tutaj.
Max wzbraniał się, jak tylko mógł.
— Proszę bez takich sztuczek. Nie byłoby dobrze, gdyby wszyscy znali tajemnice zawodowe swych sąsiadów. Nawet cech fryzjerów nie dopuściłby do tego. Te książki może posiadać jedynie wykształcony, wypróbowany i wtajemniczony członek naszego Bractwa.
— Nie widzę w tym żadnej sprzeczności … — głos Maxa był ledwo słyszalny — Nie mam zamiaru zdradzić tajemnic, które zawierają te księgi …
— Chyba nie jesteś anarchistą, młody człowieku? … Jeśli się nie mylę, to powinieneś wiedzieć, że podstawą funkcjonowania naszego społeczeństwa jest zasada, aby dopuszczać do poufnych wiadomości tylko tych, którzy są tego godni … Tak … — westchnął, trochę zmęczony długim przemówieniem — Nie rób takiej kwaśnej miny, młody człowieku. Każdy członek naszego Bractwa, otrzymując podręczniki wpłaca Skarbnikowi stosowną sumę tytułem kaucji. Skoro zwróciłeś nam te książki i jesteś najbliższym krewnym brata Jonesa, powinieneś teraz otrzymać te pieniądze. Karl! …
Młody mężczyzna ponownie wyrósł przed biurkiem.
— Przynieś, proszę, pieniądze.
Jednak nie musiał niczego przynosić — zwitek banknotów miał przy sobie. Najwyższy Sekretarz najwyraźniej dobrze wiedział, za co Karl pobiera swe wynagrodzenie.
Max, jakby bezwolnie zacisnął palce na zwoju — było tu więcej, niż kiedykolwiek zdarzyło się mu dotykać — zaś Karl zabrał książki, zanim zdołał wymyślić jakiś nowy argument.
Widocznie audiencja była już skończona, lecz gospodarz zawrócił zbierającego się do wyjścia chłopca.
— Jest mi bardzo przykro, że musiałem cię rozczarować, musisz jednak zrozumieć, iż jestem tylko sługą swych braci. To oni stanowią prawo, a ja je wykonuję. Nie mam wyboru. Wszelako … — złożył dłonie — … wszelako nasze Bractwo zajmuje się także działalnością charytatywną. Istnieje nawet specjalny fundusz, którym mogę rozporządzać zgodnie z własnym uznaniem. Co myślałbyś o zdobyciu jakiegoś solidnego wykształcenia?
— W szkole gildii?
— Nie … to niemożliwe. Nie traktujemy członkostwa jako jednej z form dobroczynności. Ale masz do wyboru jeszcze tyle innych ciekawych zawodów: kucharz, stolarz, ślusarz … czego sobie tylko życzysz. Możesz wybierać wśród wszystkich rodzajów rzemiosła, byleby tylko nie było obwarowane prawem dziedziczności. Bractwo zapłaci czesne, zapewni ci utrzymanie, a jeśli będziesz się dobrze sprawował, wykupi ci patent mistrzowski.
Było oczywiste, że powinien z wdzięcznością przyjąć tę propozycję. Zaoferowano mu bezpłatnie to, o czym marzyło większość chłopców, zaś ich rodzice gotowi byli słono zapłacić za urzeczywistnienie tych marzeń. Lecz ta sama duma, która nie pozwoliła mu przyjąć jedzenia od Sama, nie pozwoliła także na przyjęcie tej wielkodusznej oferty.
— Serdeczne dzięki — odpowiedział zgryźliwie — … Nie sądzę, że mógłbym skorzystać z tej łaski.
— Skoro tak … — odparł chłodno sekretarz — … to trudno. Każdy żyje na własną rękę.
Strzelił palcami, ukazał się lokaj i wyprowadził Maxa z Domu Gildi.
Stanął na schodach, prowadzących do wejścia, po czym zaczął rozmyślać, jaki następny krok należy uczynić.
Niejeden raz w polu widzenia ukazywały się statki kosmiczne — nie mógł obojętnie oglądać tego obrazu — gdy je widział, miał ochotę zawyć. Chcąc przezwyciężyć swój ból i nie dosypywać soli do świeżych jeszcze ran wykręcił się na wschód.
Przy koszu na śmieci dostrzegł jakiegoś znajomego człowieka. Gdy zaczął mu się przypatrywać uważniej, mężczyzna rzucił niedopałek papierosa na ulicę, po czym podszedł wprost do Maxa. Ten z kolei popatrzył nań, wytężając pamięć.
— Sam?!
Z pewnością miał przed sobą cwaniaka, który dwa dni temu okradł go na autostradzie. Tym razem Sam był dobrze ubrany, ogolony i umyty — lecz niewątpliwie był to ten sam człowiek. Pospiesznie podszedł w jego stronę.
— Jak leci? — powitał go, bez śladu skrępowania — W jaki sposób dostałeś się aż tutaj?
— Powinienem kazać cię aresztować!
— W porządku, już dobrze … Mów sobie, co chcesz, byleby nie tak głośno. Chyba raczej rzadko zdarza ci się zachować rozwagę … Max głęboko chwycił powietrze i powiedział już nieco ciszej:
— Ukradłeś moje książki …
— Twoje? Przecież nie należały do ciebie. Oddałem je prawnemu właścicielowi. Czy za to chcesz mnie aresztować?
— Ale … nieważne! W każdym razie …
Z boku odezwał się czyjś uprzejmy, lecz pewny i jakby nieco oficjalny głos.
— Czy ten człowiek napastuje pana?
Max obrócił się i zobaczył policjanta. Już chciał otworzyć usta, gdy ugryzł się w język — pytanie najwidoczniej było skierowane do Sama. Ten z kolei położył dłoń na jego ramieniu — tym ojcowskim gestem dawał do zrozumienia, że bierze go w swoją opiekę.
— Ależ w najmniejszym stopniu, panie sierżancie. Dziękuję za troskliwość.
— Jest pan tego pewny? Otrzymałem meldunek, że ten człowiek … — odchrząknął — … że ten człowiek jest właśnie w okolicy Centrali. Przez chwilę go obserwowałem. Zachowywał się co najmniej dziwnie.
— Już w porządku. To mój przyjaciel. Mieliśmy się tu spotkać.
— Kamień spadł mi z serca. Od dawna mamy mnóstwo zgryzoty z włóczęgami. Niekiedy mam nawet wrażenie, że hołota z całego świata poczytuje sobie za punkt honoru odwiedziny w naszym mieście.
— To nie włóczęga. Mój przyjaciel pochodzi ze wsi, stąd ten wygląd. Obawiam się, że w tej chwili nie czuje się najlepiej. Wezmę go ze sobą.
— Świetnie, szanowny panie.
— Drobiazg.
Max pozwolił poprowadzić się przez Sama. Gdy już policjant nie mógł ich słyszeć, jego przyjaciel odezwał się z triumfem.
— Znowu im umknęliśmy. Jeszcze trochę, a ten długonosy błazen spisałby nas obu. Całe szczęście przestałeś gadać w odpowiednim momencie. Niechby tylko usłyszał twe żale …
Dopiero gdy skręcili w jakąś boczną uliczkę, Sam puścił ramię przyjaciela. Przystanęli.
— I co, chłoptasiu?
— Mógłbym powiedzieć mu wszystko, co tylko o tobie wiem!
— A dlaczego tego nie zrobiłeś? Przecież stał tuż obok ciebie, Max rzucił mu przeciągłe spojrzenie.
— Mniejsza z tym. Zapomnijmy o tej hecy.
— Dziękuję. Bardzo mi przykro, chłopcze, naprawdę …
— W takim razie, czemu to zrobiłeś?
Sam zapatrzył się gdzieś w dal, a jego twarz jakby złagodniała. Szybko jednak wyraz smutku, czy zatroskania, ustąpił miejsca cynicznemu uśmieszkowi.
— Kiedyś ci powiem. A na razie proponuję wrzucić coś na ząb. Tu w pobliżu jest całkiem miła knajpka. Oprócz tego, że karmią dobrze i niedrogo można tam porozmawiać bez obawy, że jakaś długonosa menda będzie podsłuchiwała zza pleców.
— Nie wiem tylko, czy …
— Ależ chodź ze mną. Wprawdzie rarytasów tam nie dostaniemy, lecz zawsze to lepiej, niż syntetyczna zupa.
Przystanęli przed jakimś starym szyldem, oznaczonym trzema złotymi kulami.
— Poczekaj tutaj. Zaraz wracam.