Tym samym opanował panikę Maxa. Lecz natręt nie był ukontentowany tą odprawą.
— A gdzieście się do tej pory ukrywali? — zapytał ze zdziwieniem. — Już od lat nie mieliśmy podobnych gości …
— Owszem, owszem. Nasza misja jest tak bardzo tajna, że nawet nie zechcieli cię poinformować — odparł Sam — Zawsze możesz złożyć zażalenie.
Wstał z krzesła.
— Skończyłeś już Max?
Wracając do biura głównego rachmistrza, Max łamał sobie głowę, rozmyślając, jaką pracę otrzyma. Przerzucał w myśli wszystkie zdolności i umiejętności, które zgodnie z dokumentami powinien był posiadać. Okazało się, że jak zwykle martwił się przed czasem.
Mr. Kuipes nie miał zamiaru zwracać uwagę na takie szczegóły i po prostu mianował go świniopasem.
„Asgard” był zarówno statkiem pasażerskim, jak i frachtowcem. Dlatego na pokładzie znajdowało się trochę bydła: dwa byki, dwa tuziny krów oraz bogaty wybór mniejszych reprezentantów ziemskiej fauny, które były potrzebne koloniom ze względów ekonomicznych i ekologicznych zarazem.
Zabrano także sporo kotów, lecz ich status na pokładzie „Asgarda” był szczególny: w większości zwierzęta te stanowiły prężną grupę drobnych przedsiębiorców, którym poruczono zadanie przetrzebienia stada szczurów i myszy, towarzyszących ludziom. Nie trzeba chyba dodawać je jak pełnoprawnych członków załogi.
Jeden z licznych obowiązków Maxa polegał właśnie na tym, aby zmieniał piaseczek, umieszczony w wielu różnych skrzynkach i skrzyneczkach po wszystkich kątach statku. Brudny żwir poddawał procesowi oksydacji.
Istniała także inna grupa kotów — tych, które należały do pasażerów. Te z kolei pędziły na „Asgardzie” żywot zwierząt łownych, a jeśli udało się nielicznym z nich przeżyć, to tylko dlatego, że nie opuszczały ani na krok swego więzienia — klamki windy niedaleko stajni. Podobnie było z psami, z tym, iż wszystkie, bez wyjątku, musiały uiścić specjalną opłatę.
Max chętnie przyjrzałby się teraz Ziemi, która musiała w tej chwili przypominać niewielki globus, zawieszony w granatowej otchłani, ale ten przywilej był niestety zastrzeżony wyłącznie dla pasażerów. W rzadkich chwilach wolnych od zajęć próbował zaprowadzić w stajni hodowlę delikatnej tymotki, co powinno przynieść znakomite rezultaty w pomieszczeniach wyposażonych w klimatyzację. Zajmował się tym z przyjemnością i niechęcią jednocześnie. Była to jednak jedna z niewielu prac, którą mógł wykonać naprawdę dobrze.
Jego bezpośrednim zwierzchnikiem był główny steward Giordano — mister „Gi”, jak go powszechnie zwano.
Swoje zadanie dzielił razem z mister Dumonfem, który występował w roli pierwszego stewarda mesy pasażerskiej. Granica, rozdzielająca strefy ich wpływów, przebiegała wzdłuż pokładu Charlie’go. Dumont zajmował się więc pasażerami, oficerami, stacją kontroli lotu oraz radiostacją, zaś Giordano wszystkim, co leżało na dolnym pokładzie, z wyjątkiem urządzeń technicznych, a zatem: kajutami załogi, kambuzem i messą, magazynami, stajniami, chlewami, windami, przechowalniami oraz zbiornikami wody. Obaj podlegali głównemu rachmistrzowi, a ten z kolei pierwszemu oficerowi.
Pierwszy oficer był niewątpliwym panem statku i mądry kapitan nie wchodził mu w drogę.
Choć prawo stanowiło, że kapitan jest panem życia i śmierci w tym miniaturowym państewku, człowiek ten starał się patrzeć w przeciwną stronę, niż miał zwyczaj spoglądać jego zastępca.
Dopóty, dopóki wszystko szło zgodnie z planem, kapitan zajmował się wyłącznie astronautyką, przesiadując nieustannie w swej kajucie, Z kolei pierwszy oficer wypełniał wszystkie obowiązki ich obu. Astronauci, radiowcy, rachmistrz oraz astrofizycy podlegali bez wyjątku temu jednemu człowiekowi o żelaznej ręce, choć praktycznie nie mieli z nim nic wspólnego, gdyż wraz z kapitanem przesiadywali w „saunie”, czyli centrali dowodzenia, pracując pod jego kierownictwem. Także naczelny inżynier podlegał pierwszemu oficerowi, choć w istocie bardziej przypominał jakiegoś wschodniego satrapę. Swoich poddanych trzymał tak krótko, że oficer nie miał mu nic do zarzucenia i w końcu przestał się nimi zajmować.
W praktyce naczelny inżynier był odpowiedzialny za wszystkie maszyny pracujące na tym statku, choć teoretycznie powinni go w tym wspomagać główny steward oraz szef rachmistrzów.
„Asgard” żył swym własnym życiem, niczym mały, samowystarczalny świat. Mieli swego monarchę, bezrobotną i bezużyteczną szlachtę w postaci gromady pasażerów, aparat sprawowania władzy oraz sądownictwo, techników, woziwodów i palaczy.
Wewnątrz statku bujnie krzewiła się flora i fauna, wzrastające pod czujnym okiem ekologów, wspomagane miniaturowym słońcem oraz łagodnym klimatem, jaki gwarantowały urządzenia. Chociaż plan lotu zakładał tylko miesięczny pobyt w otwartej przestrzeni, podróż mogłaby właściwie trwać wiecznie. Być może musieliby się obyć bez kawioru, z pewnością jednak nie powinno zabraknąć podstawowych środków odżywczych, powietrza, ciepła i światła.
Max doszedł do wniosku, że miał szczęście, będąc przydzielonym do sekcji mr. Giordano. Podczas gdy Kuipes dokładnie patrzył na ręce swoich ludzi, mr „Gi” niezwykle rzadko dźwigał swe cielsko poza drzwi gabinetu. Dzięki temu mógł poświęcić więcej czasu swej najważniejszej czynności — produkcji cieczy, której właściwości przypominały nieco wódkę, w procesie destylacji wykorzystywał urządzenia hydroponiczne, skąd czerpał także większość niezbędnych surowców.
„Tajemny” handel z załogą kwitł i wszyscy byli zadowoleni. Max, trzymając oczy na wszystko otwarte, a gębę zamkniętą na kilka kłódek, nauczył się, że uprawianie tego rodzaju procederów było jednym z głównych przywilejów głównego stewarda, na co nie należało zwracać większej uwagi, oczywiście pod warunkiem, iż wszyscy zachowywali stosowny umiar i nie przekraczali pewnych granic. Oczywiście, na statku była piwiarnia, a nawet winiarnia, lecz; korzystały z niej tylko „bydlęta” — załoga nie miała tu czego szukać.
— Byłem kiedyś na statku … — mówił Sam — … gdzie pierwszy oficer rozbił całą aparaturę, a stewarda zdegradował do stopnia babki klozetowej … — przerwał na chwile, zapalił cygaro „wygospodarowane” specjalnie dla niego przez stewarda górnego „eleganckiego” pokładu. Stali właśnie w jednym z zacisznych kątów obok stajni, wykorzystując chwilę spokoju. — … Ale to do niczego nie doprowadziło.
— Dlaczego?
— Sam się zastanów. Wszędzie trzeba przecież zachować równowagę sił. Na każdym rynku znajdzie się cała banda dostawców, o ile tylko istnieje popyt na jakiś towar. Jedynym skutkiem tej wymuszonej prohibicji był fakt, że tydzień później we wszystkich zaułkach rozkwitły niewielkie gorzelnie, a załoga tak bardzo zeszła na psy, iż do niczego nie była już zdolna. Kapitan wezwał oficera na krótką rozmowę, przywrócono dawne porządki i wszystko wróciło do ładu. Max pomyślał przez moment.
— Sam … Czy to nie ty byłeś przypadkiem tym stewardem?
— Jak na to wpadłeś?
— Byłeś już przynajmniej raz w Kosmosie … nawet nie próbuj się z tego wyłgać. Uświadomiłem sobie przed chwilą, że ani nie powiedziałeś mi, do jakiej gildii należysz, ani dlaczego znalazłeś się znowu na Ziemi, ani nie zdradziłeś powodów, dla których musisz tak kręcić, by móc powrócić do czynnej służby. Cóż … jak sobie chcesz. W końcu to nie moja sprawa.
Cyniczny uśmieszek, ozdabiający zwykle twarz przyjaciela, zastąpił wyraz zatroskania.
— Mój drogi … — odezwał się po kilku sekundach — … jeśli ktoś próbuje zrozumieć ten cholerny świat, zawsze musi być przygotowany na silne ciosy. Spójrz chociażby na przypadek mego przyjaciela Roberta. Facet był pomocnikiem w lotnictwie miał znakomite referencje, kilka niezłych lotów oraz jedno, lub dwa odznaczenia bojowe … taki sobie chłopaczek, który miał talent, aby zostać oficerem w znacznie krótszym czasie, niż jest to zazwyczaj przyjęte. Pewnego razu zdarzyło się jednak, że przegapił start swego statku bo po prostu zbyt długo świętował powrót na Ziemię. Oczywiście powinien natychmiast stawić się dowództwie, poprosić o degradację i zaczynać wszystko od początku. Całe nieszczęście polegało jednak na tym, że miał w kieszeni jeszcze trochę pieniędzy. Gdy wreszcie stawił się, gdzie należało, było już za późno. Nigdy później nie odważył się zacząć od nowa. Każdy i wszystko ma swoje granice.