— Zawód zawodem, ale ja muszę coś zjeść i lecieć na wachtę. Znajdę cię później.
— Nie rób tego.
Całą tę historię opowiedział mu Noguchi. Sam założył w jednej z ładowni regularne kasyno gry. Oczywiście, mógłby w spokoju ducha prowadzić ten biznes aż do końca podróży, czerpiąc całkiem niezły profit. Wszystko byłoby w porządku, gdyby poprzestał na kartach i grze w kości. Ponieważ jednak Sam był maksymalistą, uruchomił także ruletkę. Jeden z graczy — Giordano — po długich dociekaniach doszedł do najzupełniej słusznego wniosku, że owo „kółko szczęścia” przynosi klientom znacznie mniej dochodu, niż jest to w zwyczaju w najbardziej skąpych salonach. Swym spostrzeżeniem podzielił się z Kuipeaem, a ten z kolei sprawił, że wszystko przybrało taki, a nie inny obrót.
— Kiedy otworzył ten interes?
— Wkrótce potem, gdy opuściliśmy, planetę Garsona …Nie wiedział pan o tym? Sądziłem, że to pański kolega … że był pańskim kolegą do czasu, kiedy trafił pan do sterowni …
Max wykręcił się od odpowiedzi i zaczął czytać książkę pokładową. Pod datą dnia poprzedniego znalazł zapis, dokonany ręką Benneta oraz jego podpisem opatrzony. Zgodnie z nim, Sam otrzymał zakaz opuszczania statku aż do końca lotu, to znaczy do lądowania na Ziemi, gdzie czeka go jeszcze sroższa kara, której wykonanie na razie zawieszono. Ten ostatni passus oznaczał, że kapitan Blaine nie spieszył się z oficjalnym raportem do gildii, lecz chciał dać Samowi szansę: najwidoczniej miał nadzieję, iż winowajca zechce zmyć tę plamę przez nienaganne prowadzenie.
Blaine był naprawdę miłym staruszkiem, ale zakaz opuszczania statku to chyba najcięższy cios, jaki można było wymierzyć niedoszłemu milionerowi. W ten sposób Sam został pozbawiony jakiejkolwiek możliwości ucieczki.
Max wiedział, że musi porozmawiać z przyjacielem natychmiast, gdy tylko skończy wachtę . Tak też i zrobił.
Sam powitał go kwaśną miną.
— Mówiłem, że nie powinieneś do mnie przychodzić.
— Nie mów bzdur. Przecież przejmuję się tą sprawą. Martwię się, że nie możesz wyjść ze statku. Innymi słowy, nie masz żadnej …
— Bądź wreszcie cicho … — wyszeptał Sam, lecz Max zdołał usłyszeć nawet ten nikły szmer. Zamilkł.
— Czy ty przypuszczasz, chłopaczku … — kontynuował tym samym ledwie słyszalnym głosem — … że tylko z mego powodu zdecydują się opieczętować ten statek? A teraz wynoś się stąd i nie przychodź więcej. Jesteś ulubieńcem Hendrixa … Niech tak pozostanie na przyszłość. Nie szukaj okazji, żeby wszystko, co zdobyłeś, stracić przez Jedną głupią rozmowę. Basta.
— Chciałbym ci pomóc . . .
— W takim razie zechciej pofatygować się na górę, gdyż tam jest twoje miejsce.
Od tej chwili nie widywał już Sama. Poza tym nie bardzo miał kiedy rozmyślać o tej sprawie, gdyż Hendrix powierzył mu obliczenie koordynat podchodzenia do planety. Co prawda w porównaniu z tranzycją była to dziecinna zabawa, jednak wymagała wystarczająco dużo czasu, aby móc zapomnieć o całym bożym świecie. Tuż przed lądowaniem zasiadł przy sterach.
Ponieważ wszystkie obliczenia zostały już wykonane, a operację przeprowadzał automatyczny pilot, sterowany radarem lotniska, jego odpowiedzialność ograniczała się do czczej formalności. Owszem, musiał trzymać ręce na sterze, aby — w razie potrzeby — korygować decyzję maszyny. Za nim siedział Hendrix, gotowy naprawiać jego ewentualne Dotknięcia, lecz i jedno, i drugie okazało się jedynie zbytkiem ostrożności.
„Aagard” wylądował miękko, niczym głuchy na sankach.
— Lądowanie zgodnie z planem, sir.
— Proszę zabezpieczyć statek.
Max pochylił się nad mikrofonem.
— Maszynownia … do zabezpieczenia statku! Procedura lotu wstrzymana. Obowiązuje regulamin „Po lądowaniu”.
Trzy, spośród czterech dni postoju Max spędził razem z Kovakiem. Oficjalnie miał pełnić nad nim nadzór, praktycznie jednak były to kolejne lekcje na temat wyposażenia statku i działania przyrządów pokładowych, które przeglądali.
Ponieważ Ellie miała całkiem inne plany, nie obeszło się bez kłótni, ale ostatniego — czwartego już dnia Max wraz z dziewczyną zeszli na ląd, oczywiście pod czujnym okiem państwa Mendoza. Przeżyli naprawdę wspaniałe chwile.
W porównaniu z Ziemią Halycon jest zaledwie kamienistym pustkowiem i nawet Bonaparte — stolica tej planetki — niewiele miała w sobie z metropolii, lecz wszystkie te niewygody rekompensowało prawdziwe powietrze, którym można było oddychać.
Porę roku określić by można jako schyłek lata. Jasna, promienna Pegasi sprawiała wrażenie gwiazdy darzącej ciepłem, w każdym razie królowała na bladobłękitnym nieboskłonie.
Mr. Mendoza wezwał dorożkę. Wsiedli i pojechali, podskakując w takt kłusu haliconijekiego kucyka.
W Hotel Josephine — najlepszym /i jedynym/ zajeździe stolicy zjedli kolację. Ku swej wielkiej radości znaleźli tu także trzyosobową orkiestrę, dobry parkiet oraz dania, które stanowiły miłą odmianę w dość monotonnym przecież menu pokładowym. Ponieważ do restauracji zawitała większa część pasażerskiej socjety i kilku oficerów, nie mogli narzekać na brak towarzystwa. Między jednym a drugim punktem programu Ellie prowadziła Maxa do tańca, lecz kiedy do ich stolika podeszła mrs. Daigler i niby to przypadkiem poruszyła ten temat, Jones czuł się zobowiązany, by zaprosić damę do kolejnego walca. Podczas przerwy dla orkiestry towarzyszka poprowadziła go na balkon. Tu przystanęła po czym spojrzała mu głęboko w oczy.
— Mam nadzieję, że w przyszłości zostawi pan te damę w spokoju.
— Co proszę? …Przecież nie popełniłem nietaktu … Przez twarz Ellie przebiegł rozbawiony uśmiech.
— Oczywiście, że nie, głuptasie. Wobec tego ja sama będę w przyszłości bardziej czujna.
Odwróciła się i wsparła plecami o barierkę.
Właśnie zapadł zmierzch. Na niebie jaśniały obok siebie trzy halycońskie księżyce, zaś wyżej, w tle, rozbłysło całe morze gwiazd. Max zaczął wskazywać poszczególne konstelacje, objaśniając ich dalszą drogę na Terrae Novae.
Od chwili, gdy opuścił Ziemię, zdążył poznać cztery nowe gwiazdozbiory — poznał je równie dokładnie, jak to niebo, które co wieczór obserwował nad Ozarks. Wkrótce zaznajomi się z kolejnymi zakątkami Wszechświata — własnymi oczami obejrzy to, co dotychczas znał jedynie z map.
— Oh, Max … czy to nie cudowne …
— Z pewnością … A tam, spójrz, spada gwiazda … Nieczęsto można dojrzeć coś podobnego w tej okolicy.
— Klech pan wypowie jakieś życzenie … tylko szybko, szybko …
— W porządku. Pomyślę sobie …
Życzył sobie, aby — jeśli los tak zechce — zyskał w tej podróży coś więcej, niż tylko awans. Pomyślał o parze niebieskich oczu, w których odbijały się gwiazdy.
Szybko jednak doszedł do wniosku, że jest samolubem. Należałoby raczej życzyć szczęścia Samowi, który utknął po uszy w bagnie. Tak też i zrobił, choć nie był przekonany, czy jego życzenie się spełni. Spojrzała w jego stronę.
— I czego pan sobie zażyczył?
— Czego? … — przestraszył się nieco, tak gwałtownie wyrwany z zamyślenia, lecz wkrótce doszedł do siebie.
— Czego? … Lepiej o tym nie mówić, gdyż można zapeszyć.
— Prawda. Ale jestem przekonana, że pana to nie dotyczy. Przez moment korciła go myśl, aby ją pocałować. Jeśli tylko dobrze rozdał karty, nie powinien tracić okazji i korzystać ze sposobności. Ta nadzwyczajna śmiałość odeszła go jednak tak szybko, jak szybko się pojawiła. A jednak w drodze do domu czuł się niezwykle rześko — rozpierała go duma. Przy śluzie wyszedł mu na spotkanie Kelly.