— Pańska uwaga, sir, nasunęła mi pewną myśclass="underline" dobrze by było, gdyby także pan przychodził na swą wachtę punktualnie.
— Co?
— Przepisy nie dopuszczają możliwości spóźniania się na służbę. Poza tym w naszej sytuacji musimy dbać a dobrą kondycję załogi. Nie służą temu przedłużające się wachty.
— Niech pan zejdzie na dół!
Max poszedł do siebie. Po drodze chciało mu się jednocześnie wyć z żalu i krzyczeć z radości — wcale nie miał wrażenia, że został triumfatorem i pokonał bestię — wręcz przeciwnie: wiedział, iż dopiero teraz zacznie się cała rozgrywka. Wpadł do kabiny i wylądował wprost w ramionach Sama.
— To ty?!
— Dokładnie ja. Ten sam, co dawniej, z krwi i kości. Co cię tak gna, chłopcze? Wyglądasz, jakby cię ścigał legion diabłów.
— Znowu nosisz dystynkcje …
— Dopiero teraz zobaczyłeś? — Sam wsadził palec pod taśmę, oznaczającą godność szefa policji.
— Tak. Czy Walthers ci przebaczył i przywrócił do łask?
— Niecałkiem. Chyba wiesz, co się stało wczoraj wieczorem?
— Mniej więcej. Lecz zgodnie z oficjalną wersją nic nie powinienem wiedzieć, gdyż nic się nie działo.
— Właśnie. Kr. Walthers dobrze wie, co w trawie piszczy.
— Ale o co tu chodzi? Słyszałem, że zdruzgotałeś kilka czaszek …
— Aż tak źle nie było. Znam statki, na których coś podobnego potraktowano by jako gimnastykę poranną. Kilku kamratów złapało stracha i szukało pociechy w wodzie ognistej. Później paru krzykaczy wpadło na znakomity pomysł, aby pójść do kapitana i spróbować rokowań. Ponieważ zebrały się owieczki, musiał znaleźć się także pasterz. Gdyby to się stało w wojsku, każdy oficer zdołałby ich rozpędzić i posłać do łóżka. Niestety, mój poprzednik próbował pertraktacji, a dyplomacja nie była jego najmocniejszą stroną. Zaczął coś bełkotać, zaś wesoła brać ruszyła do ataku.
— A ty przyszedłeś mu z pomocą?
— Nie tak szybko. Stałem w bezpiecznej odległości i podziwiałem imponujący widok, gdy dostrzegłem, że na schodach pojawił się but mr. Walthersa. W tej samej chwili ruszyłem do walki. Po krótkiej szamotaninie zostałem sam na placu boju i dałem sobie włożyć wieniec laurowy na skronie … Bierz ze mnie przykład. Jeśli zechcesz się okryć glorią, spójrz tylko, czy generał śledzi przebieg bitwy. Później możesz wkroczyć do akcji.
Max musiał się roześmiać.
— Nigdy nie sądziłem, że jesteś w typie herosa.
— Niech niebo mnie przed tym raczy uchować! Ale tym razem masz rację. Mr. Walthera posłał po mnie, najpierw udzielił nagany, później pochwalił, a następnie zaproponował dawną posadę, pod warunkiem, że zatroszczę się o ład i porządek na dole. Patrzyłem mu prosto w oczy wzrokiem weterana walki i pracy, zapewniłem o swej wierności oraz przyrzekłem uczynić wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.
— Jestem niesamowicie szczęśliwy, Sam.
— Dziękuję. Później spojrzał na mnie raz jeszcze … wprost nie mogłem się wyrwać spod tego magnetycznego wzroku … i z ubolewaniem podzielił się swymi obawami.
Otóż oświadczył, że ma wystarczające powody, aby móc przypuszczać, iż gdzieś na dole znajduje się bimbrownia. Polecił, bym niezwłocznie znalazł tę jaskinię rozpusty, po czym bezlitośnie zniszczył wszystkie narzędzia, przybory, surowiec i produkt końcowy.
— A co na to mr. „Gi”
— Cóż … Razem z grubasem ostrożnie zwinęliśmy interes, i zamknęliśmy sklepik. Oznajmiłem mu, że uprawianie tego procederu jest zabronione rozkazem władzy najwyższej, a jeśli odważy się puścić w ruch tę machinę wcześniej, niż statek zdoła wyjść z opałów, to połamię mu łapy. Max zachichotał.
— Naprawdę, niezmiernie się cieszę, że wróciłeś do łask. Miło mi, z powodu tych nieoczekiwanych odwiedzin … Ziewnął.
— Przepraszam, ale jestem diablo zmęczony.
— Zaraz znikam. Ale nie przyszedłem tutaj, by zdać raport ze swych czynów bohaterskich, lecz by się czegoś dowiedzieć.
— Czego?
— Kiedy ostatnio widziałeś kapitana? Max pomyślał.
— Chyba podczas tranzycji … Tak, wtedy widziałem go po raz ostatni. Czemu pytasz?
— Myślałem, że ciągle siedzi w „saunie”.
— Skądże znowu … Od tamtej feralnej przeprawy nie pokazuje aię ani w sterowni, ani w jadalni.
— W takim razie siedzi u siebie … Hm … — Sam powstał — To bardzo interesujące … Hm … Trudno. Lepiej o tym nie rozmawiajmy.
Już wszyscy znali tę ponurą wiadomość. Statek był zgubiony — nikt nie krył prawdy tak oczywistej, jak łatwej do sprawdzenia … wystarczyło spojrzeć za okno i obejrzeć gwiazdy. Pierwszy szok minął, ucichły histeryczne wrzaski. I pasażerowie i załoga zachowywali się spokojnie. Nieomal wszyscy podzielali pogląd, że wylądowanie na najbliższej gwieździe jest jedyną rozsądną decyzją, jaką można podjąć w tej sytuacji. Byli już dość blisko, aby móc stwierdzić, że gwiazda, do której lecieli, była otoczona kilkoma planetami — jak zresztą zdarza się to w przypadku każdej gwiazdy typu G. Była to pocieszająca wiadomość. Teraz należało się zdecydować, gdzie odbyć lądowanie: do wyboru mieli planety numer 3 i 4. Namiary bolometryczne wykazały, że powierzchnia gwiazdy była nagrzana do około 6000 K, co potwierdzało wcześniejsze wyniki, uzyskane dzięki spektrogramom. Jeśli chodzi o wielkość, to musieli przyznać, że niewiele się różniła od Słońca. Badania powierzchni trzeciej i czwartej planety prowadziły do wniosku, że ta pierwsza jest nieznośnie gorąca, a druga — niesamowicie zimna. Jednak obie miały atmosferę.
Z pomocą Kelly’eya Simes wprowadził „Azgarda” na orbitę, obiegającą numer trzeci i czwarty, aby w ten sposób zyskać możliwość dokładniejszych obserwacji.
Nawet i w czasie tego manewru kapitan nie pokazał się w sterowni. Max, oczywiście, nie mógł przegapić tak ważnego momentu. Wraz z innymi obecnymi w jadalni przywarł do okna. Ponieważ stał w ostatnim rzędzie, musiał wspiąć się na palce, by cokolwiek dojrzeć. Wtem ktoś ścisnął go za ramię.
— Gdzie się pan podziewał?
— Pracowałem.
Pogłaskał Chipsie. Dziwne zwierzę natychmiast wydało okrzyk radości i przeskoczyło na jego plecy.
— Chce mi pan więc wmówić, że ciągle jest czymś zajęty? … Nie wierzę. A czy chociaż dotarło do pana, że w ubiegłym tygodniu wysłałam doń dziewięć listów?
Max wiedział. Wszystkie listy pieczołowicie przechowywał, lecz do tej pory nie zdobył się na żadną odpowiedź.
— Przykro mi …
— Niesamowite … tak po prostu „przykro mi” … Trudno. W końcu nic się nie stało. W tej chwili ma pan świetną okazję, aby wszystko mi wyjaśnić. Spojrzała w bulaj.
— Jak nazwaliście tę planetę? Czy tam ktoś w ogóle żyje? Kiedy wylądujemy? Dlaczego jest pan taki spokojny … przecież to podniecające !
— Uff? … Tyle pytań w jednej chwili … Postaram się odpowiedzieć. Po pierwsze: nie nazwaliśmy jeszcze tej planety. Nazywamy ją po prostu „Numer 4”. Kelly chce jej nadać imię. „Hendrx”, Simes do tej pory się nie wypowiedział, choć osobiście przypuszczam, że najchętniej ochrzciłby ją swym własnym nazwiskiem. Także kapitan nie podjął żadnej decyzji.
— Powinniście nazwać ją „Nadzieja”, „Prawda” lub jakoś w tym stylu. A co z kapitanem? Już nie pamiętam, kiedy go ostatnio widziałam…
— Pracuje. Obecnie ma mnóstwo pracy …
W duchu musiał przyznać, że choć chciał skłamać, przypadkiem jednak udało mu się powiedzieć prawdę.
— Jeśli chodzi o pani drugie pytanie, to muszę przyznać, że dotychczas nie spoatrzegliśmy żadnych oznak życia. Jednym słowem: ani małych, ani dużych miast, niczego, co wskazywałoby na istnienie jakiejś cywilizacji.