Выбрать главу

Najwidoczniej macocha uprzedziła go i w czasie swych sławetnych „porządków” do dna oczyściła kryjówkę z pieniędzy. Trudno. Nie było jeszcze tak najgorzej. Po prostu będzie się musiał pogodzić z bardziej uciążliwymi początkami życia, które i tak nie szczędziło mu przykrych niespodzianek.

Westchnął głęboko … jest jeszcze coś, co mieć musi. Książki wuja Cheta … prawdopodobnie leżą jeszcze na regale, ten zaś wisi tuż na wprost sypialni. Ale przecież nie może pogodzić się z tą stratą … za wszelką cenę powinien je wydostać, mimo niebezpieczeństwa. Z największą rozwagą powoli otworzył drzwi do salonu.

Gdy zauważył szparę światła, przebijającą znad progu sypialni, drgnął. Usłyszał, jak Montgomery coś mruczy, a Maw odpowiada mu pijackim chichotem.

Kiedy oczy przywykły już do mroku, dostrzegł pod drzwiami, prowadzącymi na zewnątrz zmyślnie skonstruowaną pułapkę z garnków i patelni. Jeden nieostrożny krok, a wszystko posypie się na podłogę, wywołując piekielny harmider. Najwidoczniej Montgomery liczył na jego powrót, dlatego chciał być niezwłocznie poinformowany, aby schwytać go jeszcze na progu domu. Tym razem się przeliczył.

Max nie widział powodu, dla którego miałby dłużej zwlekać z tą sprawą. Pewnym krokiem ruszył w stronę regału, dbając, aby nie wejść na skrzypiące deski w pobliżu stołu. Wprawdzie niewiele widział, ale dotykiem mógł wymacać dobrze znane grzbiety ulubionych książek. Drżąc ze zdenerwowania wyciągnął z półki kilka tomów, starając się, aby nie poruszyć innych, które spadając uczyniłyby nie mniejszy hałas, niż kuchenna pułapka pod drzwiami.

Już był w drodze powrotnej, już dochodził do kuchni, kiedy przypomniał sobie o rejestrze bibliotecznym. Stanął, ogarnięty panicznym strachem, ale po chwili wahania zawrócił.

Gdy przechodził obok stołu, deski zaskrzypiały przeraźliwie. Włosy stanęły mu dęba, lecz z sypialni nie dochodził żaden niepokojący odgłos — albo nie dosłyszeli, albo zignorowali. W końcu dotarł do półki i zaczął gorączkowo przerzucać książki. Czwarty tom był tym, czego szukał.

Szybko rzucił się w powrotną drogę. Tym razem nie zadał sobie trudu, aby zamknąć drzwi — ryzyko zbyt duże, a i tak niewiele to zmieniało. Kiedyś w końcu muszą się zorientować, że był i dopiął swego. Po omacku ubrał się, podszedł do okna, wskoczył na kozioł, a za moment był już na ziemi.

Buty włożył do plecaka — zadecydował, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Po co niepotrzebnie niepokoić nowożeńców odgłosem ciężkich kroków? Szerokim łukiem obszedł dom, raz tylko spojrzawszy za siebie. W sypialni ciągle płonęło światło.

Chciał właśnie skręcić i wejść na szosę, prowadzącą w dolinę, gdy spostrzegł motor Montgomery’ego. Przystanął.

Ponieważ nie miał pieniędzy, nie mógł liczyć na autobus, lecz jedynie na własne nogi. W tej sytuacji ojczym ma pięćdziesiąt procent pewności, że go dogoni, a jeśli jeszcze skręci we właściwą drogę, szansę wzrosną.

Zawrócił, jeszcze raz szerokim łukiem okrążył dom i zszedł w dół zbocza, w stronę linii Spółki Przewoźniczej z Chicago.

2

Szedł zwykłą ścieżką, przedzierając się przez las. Droga była dobra dla pieszych, w żadnym wypadku nie mógł jej przebyć jakiś pojazd kołowy, nawet motor Montgomery’ego nie sprostałby trudności przeprawy. Ścieżka prowadziła aż do miejsca, gdzie tory kolejowe znikały w tunelu.

Po dobrej godzinie marszu stanął w pobliżu ciemnego otworu, rozważając możliwości, jakie istniały w tej sytuacji.

Góra była wysoka — w przeciwnym razie nie wybudowano by tunelu. Często przemierzał te okolice podczas łowów, dlatego dobrze wiedział, że potrzebowałby dwóch godzin, aby wspiąć się na sam szczyt, gdzie zastałby go świt. Jednak tunel prowadził prostą drogą na przeciwną stronę — dziesięć, piętnaście minut w zupełności wystarczyłoby, aby wydostać się z drugiej strony torów.

Nigdy jednak nie odważył się na podobną eskapadę. Z prawnego punktu widzenia łamał obowiązujące przepisy. Poza tym gdyby w czasie wędrówki przejechał pociąg, umarłby na miejscu i to bez śladu zadraśnięcie — wystarczyłyby same fale, które wytwarzał pociąg w biegu — często znajdowano dzikie zwierzęta, uśmiercone w ten właśnie sposób. Mimo to ciągle nie miał ochoty na męczącą wspinaczkę stromym zboczem. Dopiero teraz przywołał z pamięci rozkład jazdy pociągów. „Tomahawk” przejechał o zachodzie słońca. „Javelina” słyszał, siedząc w stajni. „Assegai” także musiał już przemknąć, choć nie przypominał sobie, aby słyszał jakieś odgłosy. Pozostawał tylko „Claver”, wpadający w tunel równo o północy. Spojrzał w niebo.

Wenus oczywiście dawno już zaszła, dziwne jednak, że na zachodzie nie widzi Marsa … Także Księżyc nie świecił jeszcze … Jak to możliwe? Ależ tak, przecież pełnia była w ostatnią środę. A zatem … Odpowiedź, którą znalazł, wydawała mu się błędną, dlatego raz jeszcze sprawdził położenie Wagi w stosunku do Wielkiej Niedźwiedzicy. Poszeptał coś pod nosem …

Mimo całego natłoku zdarzeń, które rozegrały się dzisiejszego wieczora w tej chwili mogła być dopiero co najwyżej dziesiąta w nocy … może pięć minut przed, może pięć minut po … mniejsza z tym. W każdym razie gwiazdy nie mogą się mylić.

Z tego wynikało, że „Assegai” przejedzie za około godzinę. Jeśli nie będzie żadnego pociągu specjalnego — a to zdarzało się nadzwyczaj rzadko — nie powinien mieć żadnych obaw. Miał wystarczająco dużo czasu przed sobą.

Już od kilku minut brnął ciemnym przejściem, zanim oczy zdołały przyzwyczaić się do absolutnych mroków. Dopiero teraz dostrzegł przed sobą szarawą, okrągłą plamkę — wyjście.

Pognał w tę stronę, jak szalony, a strach przed śmiercią przynaglał do coraz szybszego kłusu.

Z tłukącym, jak dzwon, sercem i zupełnie wyschniętymi ustami dopadł wyjścia.

Nie zważając na strome podejście szybko zbiegł ścieżką w dół. Zwolnił dopiero u podnóża słupa, skąd otwór tunelu wyglądał niczym małe kółko, wciśnięte w kamienny stok. Przystanął, usiłując złapać oddech i doprowadzić rytm serca do równowagi.

Wtem jakaś potężna siła podrzuciła go w górę, jakby był niczym innym, niż tylko garstką śmieci, po czym rzuciła go gdzieś z boku.

Kiedy ocknął się, z niejakim trudem uświadomił sobie, gdzie przebywa i co się stało.

Na wargach poczuł słony smak krwi. Ręce i nogi były pościerane, gdzieniegdzie rozdarte do żywego ciała. Dopiero teraz zrozumiał, że poniżej, w niewielkiej odległości od miejsca, gdzie zrobił krótki postój, przejechał pociąg.

Był zbyt daleko, by potężny podmuch rozgniótł go na miazgę, lecz wystarczająco blisko, aby fala powietrza rzuciła nim, niczym piłką. To nie mógł przejechać „Assegai”.

Ponownie zerknął na niebo i gwiazdy potwierdziły wcześniejsze obliczenia. Z pewnością przed chwilą przemknął tunelem jeden z nielicznych pociągów specjalnych. Tylko minuty dzieliły go od niechybnej śmierci.

Zadrżał. Sporo czasu minęło, zanim zdołał dojść do siebie. Później tak szybko, jak tylko pozwalało obite ciało ruszył w dół. Za moment jakieś niezwykłe odkrycie ponownie sparaliżowało normalny bieg myśli: wokół panowała absolutna cisza, której nie mącił nawet odgłos jego kroków.

Lecz przecież noc nigdy nie jest doskonale cicha.

Od wczesnego dzieciństwa zaprawiony w nasłuchiwaniu odgłosów gór dobrze wiedział, że uważne ucho zawsze jest w stanie wyłowić jakieś szmery, świadczące o nocnym życiu lasu i jego mieszkańców. Szum drzew, pohukiwanie sowy, stukot nóg małych zwierząt … a teraz jeszcze odgłosy łamanych przezeń gałęzi …