Выбрать главу

Ich gwiazda (nazywali ją po prostu „Słońce”) otoczona była niesamowitą liczbą komet. Jedna z nich — prawdziwy olbrzym z nieprawdopodobnie długim warkoczem — zajmowała nieboskłon od zenitu aż do zachodniego horyzontu. Gdyby na Ziemi pojawiła się ta, którą mogli obserwować na północnej połaci nieba, wszyscy byliby zapewne zdania, że wkrótce nastąpi koniec świata — niezależnie od wyznania czy światopoglądu. Dwie kolejne ozdabiały południowy nieboskłon, rzucając nań zimny, pełgający blask.

Oprócz komet pełno było meteorytów. Każdego wieczora mogli obserwować rzęsisty deszcz spadającego na Caritas gwiezdnego pyłu, a widowisko to znacznie przewyższało okazałością najwspanialsze fajerwerki, jakie zdarzało im się oglądać na Ziemi podczas święta Unii Solarnej. Dotychczas nie spotkali żadnych drapieżników.

Kilku osadników dostrzegło wprawdzie jakieś stworzenia, przypominające mitologiczne centaury, o wielkości konia shetlandzkiego, lecz osobniki te uciekały natychmiast, gdy tylko zostały odkryte. Są planecie wiodącym okazem fauny były torbacze, różnej wielkości i różnorodnych kształtów. Nie spotkali ptaków, natomiast często widywali coś w rodzaju fruwających balonów, wielkości od jednego do półtora metra. Kulista powierzchnia opleciona była siatką mięśni, które naprężając się, lub rozluźniając, wsysały lub wysysały powietrze — w ten sposób dziwne te istoty unosiły się na wietrze.

Gdy napotykały na silniejszy prąd, osiadały na wierzchołkach drzew, albo dawały się unosić wraz z porywami wiatru. Fruwające balony darzyły jakimś szczególnym zainteresowaniem osiedle kolonistów, zwłaszcza stanowiska pracy. Często się zdarzało, że wisiały nieruchomo nad jednym z warsztatów, czy placem budowy, niekiedy okrążały wioskę, lecz nic z tego nie wynikało — po prostu miały jedynie cele poznawcze. A jednak nigdy nie podchodziły w pole zasięgu ręki. Kilku z kolonistów zaproponowało, żeby po prostu zestrzelić jedno ze stworzeń i poddać je gruntownym oględzinom, lecz burmistrz nie pozwolił. Owszem, poznali jeszcze innych sąsiadów. Nazwali je „Znikaczami” gdyż zwierzęta, czując na sobie bodaj przelotne spojrzenie człowieka, kryły się natychmiast za jednym z bloków skalnych, skąd miały zwyczaj obserwować osadę.

Jednym słowem osadnicy nie narzekali na brak zainteresowania ze strony tubylców. A najważniejszy był w tym wszystkim fakt, że nie odczuwali niczego, poza życzliwą ciekawością — ani razu nie spotkali się z jakąkolwiek próbą groźby, czy rzeczywistym niebezpieczeństwem. Maggie Daigler — zwana teraz powszechnie „Maggic” — odłożyła żarty na bok, włosy przycięła krótko, ubrała się w drelichowy kostium i ostro ruszyła do pracy. Jej krótkie paznokcie były na ogół czarne od ziemi, lecz mimo to czuła się o całe lata młodsza oraz znacznie szczęśliwsza, niż w luksusowych apartamentach „Aagarda”.

Nie tylko ona jedna — wszyscy promienieli szczęściem … wszyscy, poza Maxem.

Ellie go unikała. Po stokroć przeklinał swą niewyparzoną gębę, ale też i uwaga mrs. Daigler nie była na miejscu.

Oczywiście, dotychczas nigdy nie przyszło mu do głowy, aby ożenić się z tą dziewczyną, lecz sytuacja gruntownie się zmieniła. Któregoś dnia zostanie zniesiony zakaz bratania się z kolonistami i co wtedy? Niewątpliwie, kłótnie z jedyną dziewczyną, którą był w stanie poprosić o rękę, nie miały większego sensu.

Oczywiście, jako astronauta powinien zachować celibat, jednak kolonista potrzebował żony. Czy nie byłoby miło mieć kogoś, kto przygotowałby obiad, troszczył się o drób i doglądał obejścia podczas gdy on — gospodarz — uprawiałby pole?

Musiał się dowiedzieć, jak sprawy stoją — Maw dała mu dobrą szkołę. Niewątpliwie Ellie niczym nie przypominała macochy — była silna, miała zmysł praktyczny i lubiła pracować — wystarczyła tylko lekka zachęta oraz kilka wskazówek. Poza tym, gdyby się dobrze przyjrzeć, była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widział. Kiedy za specjalnym zezwoleniem kapitana do kolonistów przystali państwo Dumont, został stworzony pierwszy precedens. Oczywiście steward i stewardessa nie byli potrzebni na statku, gdzie nie mieszkał ani jeden pasażer. To dodało mu nieco śmiałości — udał się więc do pierwszego oficera.

— Aspirant Jones, sir! Walther spojrzał nań z uśmiechem.

— Powiedziałbym raczej „astronauta w odwodzie” … Proszę, niech pan wejdzie, mr. Jones.

— Hm … Poruszył pan problem, o którym zamierzałem pomówić.

— Jak mam to rozumieć?

— O moim stanowisku … Chciałbym wrócić na poprzednie.

— Czyli chce pan być kartografem, nie astronautą? Jaką widzi pan różnicę między jednym a drugim? W naszej sytuacji …

— Nie, sir. Chciałbym wrócić na stanowisko pomocnika stewarda III klasy.

Walther spojrzał zdumiony.

— Coś się za tym kryje … Niech pan mi to bliżej wyjaśni … Niezwykle okrężnymi drogami opisał Max historię swych utarczek z Simes’em. Ponieważ chciał, aby nie brzmiało to jak donos, w rezultacie uzyskał coś w rodzaju skargi dziecka, którego nie dopuszczają do owsianki. Jones był tego świadomy i czuł się potwornie.

— Czy pan jest przekonany, że ta opowieść odpowiada stanowi faktycznemu? — zapytał Walther — Simes nigdy mi się nie skarżył.

— Nigdy by tego nie zrobił. Ale to, co powiedziałem, jest prawdą. Niech pan spyta Kelly’eya, sir. Walther namyślał się przez chwilę.

— Mr. Jones … na pana miejscu nie przywiązywałbym większego znaczenia do tych nieporozumień. W pańskim wieku miewa się skłonności do przejaskrawiania wszelkiego rodzaju konfliktów. Jeśli zaś chodzi o moją radę: najlepiej by było, gdyby pan po prostu zapomniał o tym wszystkim. Proszę wykonywać swoje zadania, a już ja sam załatwię tę sprawę. Chyba powinna wystarczyć krótka rozmowa z Simes’em. Muszę przyznać, że jestem zaskoczony, słysząc te relacje. Nie spodziewałem się po nim takiej małostkowości.

— Proszę, żeby pan nie wspominał mu o tym ani słowem, sir.

— Ale dlaczego?

— Po prostu chcę zostać pomocnikiem stewarda.

— Nie rozumiem …

— Chciałbym przystać do kolonistów, jak państwo Dumontowie …

— Ach, teraz już wiem, o co tu chodzi — Walther pobębnił palcami w blat biurka — Niech pan sobie wybije z głowy myśl, że mógłbym się zgodzić na coś podobnego!

Nie dopuszczając Maxa do głosu, ciągnął dalej.

— Proszę mnie źle nie rozumieć. Moja decyzja nie jest dowodem jakiejś dyskryminacji, nie wypływa z niechęci czy uprzedzenia w stosunku do pańskiej osoby. Gdybym miał przed sobą zwykłego stewarda, natychmiast spełniłbym to życzenie … Ale pan jest astronautą … Doktor Hendrix nie żyje. Kapitan Blaine … sam pan miał okazję się przekonać. A zresztą, nasza sytuacja jest powszechnie znana i nie potrzebuję tego wyjaśniać. W tej chwili nie mogę dopuścić, aby odszedł od nas jakikolwiek człowiek z kwalifikacjami takimi, jak pańskie. Mr. Jones … dopóki tli się bodaj iskierka nadziei, ani jeden astronautą, ani jeden kartograf, ani jeden rachmistrz nie opuści swego stanowiska … przynajmniej za moją zgodą. Myślę, że wysławiam się zrozumiale?

— Tak jeat, sir.

— W porządku. Następną wiadomość proszę zachować dla siebie … Otóż, kiedy tylko kolonia będzie w stanie żyć bez naszej pomocy, kiedy uzyska pewne minimum samowystarczalności, odlecimy na orbitę stacjonarną i pozostaniemy tam tak długo, aż przeprowadzi pan wszystkie potrzebne badania, obserwacje, namiary etc. Jako ekspert powinien pan mieć przyzwoite warunki pracy. Prawdopodobnie nie może pan działać z gęstym kożuchem atmosfery nad głową. Czy mam rację?