Ellie przestała już rozpowiadać o swych nadziejach, obawach i planach na przyszłość. W ciszy leżeli w cieniu wielkich drzew, rozmyślając, kiedy wreszcie się to skończy, gdy nagle na polanę wszedł jeden z ciemiężycieli.
Max był przekonany, że ma przed sobą przewodnika stada, a jeśli nawet nie jego, to przynajmniej osobnika, który przyniósł im kolację. Tym razem nie marnował czasu, tylko od razu przystąpił do rzeczy. Rżeniem, gwizdami i porykiwaniem dał im do zrozumienia, że odpoczywali już wystarczająco długo, by teraz bez protestów ruszyć w dalszą drogę.
Niechętnie powstali.
Poszli w tę samą stronę, dokąd wieczorem skierowali się niewolnicy. Właściwie nie szli, lecz pozwolili się wlec na postronkach, gdyż ta podróż wcale nie przypadła im do gustu. Wkrótce zorientowali się, że zmierzają wprost do dużego osiedla centaurów.
Ścieżka rozszerzyła się, przybrała rozmiary dość szerokiego gościńca. Ruch panował tu nad wyraz ożywiony, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Co prawda nie widzieli jeszcze żadnych budowli, ani innych znaków, przekonujących o istnieniu jakiejś wysoko rozwiniętej cywilizacji, jednak wszędzie można było odczuć ład, wzorowy porządek, żywotność oraz stabilność struktur społecznych.
Oprócz centaurów widzieli liczne rzesze człekopodobnych niewolników, ciągle dźwigających jakieś tobołki. Niektórzy z nich byli związani tak, jak oni, inni mieli zupełną swobodę ruchu.
Ponieważ szli dosyć szybko, nie wszystkim szczegółom krajobrazu mogli poświęcić jednakowo wiele uwagi, jednak Max spostrzegł cos, od czego nie mógł oderwać oczu: ten fragment drogi zapamiętał nad wyraz dobrze.
O swym odkryciu nie poinformował Ellie — wcale nie dlatego, że mówienie przychodziło mu z trudem — po prostu nie chciał jej niepokoić. Z boku, nieopodal drogi zobaczył coś w rodzaju rzeźni … rozwieszone na drewnianych żerdziach ciała w niczym nie przypominały postaci ich gospodarzy.
W końcu doszli do drugiej polany, wypełnionej rzeszą centaurów. Ich strażnik zastukał w liny, które natychmiast zwinęły się, tak, że szli tuż przy nim. Chwilę później ustawili się w długiej kolejce, przecinającej zgromadzenie.
Jakiś duży, posiwiały, a zatem stary centaur sprawował na środku polany coś w rodzaju sądów lub generalnego przeglądu ludności. Pełen godności stał w centralnym punkcie placu, zaś przed nim przeciągały długie sznury centaurów.
Nie dostrzegli żadnego z człekopodobnych stworzeń, które napawały ich taką odrazą, ich uwagę przyciągnęły natomiast dziwne, krótkonogie istoty, przypominające zwalcowane świnie.
Zwierzęta te były zredukowane do ogona i ryja, gdzie pracowały wytrwale dwa rzędy ostrych siekaczy. W tych straszliwych pyskach znikało wszystko, co tylko spotykały na swej drodze, oczywiście pod warunkiem, że nie były to kopyta centaurów lub jakiś przedmiot do nich należący. Mas od razu zrozumiał, dlaczego wszędzie panowała niemal szpitalna czystość.
W końcu zbliżyli się do czoła kolejki. Przed nimi stał jeszcze jedyny centaur, który już z daleka nie przypominał okazu kwitnącego zdrowia. Był stary i tłusty. Spod porowatej skóry wystawały zniekształcone kości, jedno oko zaszło bielmem, z drugiego skapywały krople ropy.
Sędzia, burmistrz, przywódca stada lub kimkolwiek tylko mógł być omówił ten szczególny przypadek z dwoma młodszymi centaurami, sprawiającymi wrażenie, jakby były jego siostrami. Później zszedł z niewielkiego pagórka i obejrzał chorego współplemieńca krytycznym wzrokiem. Po chwili odbyła się krótka rozmowa.
Stary i chory centaur odpowiadał niezwykle cicho słabym rżeniem. Przywódca znowu zadał to samo pytanie i — jak wydawało się Maxowi — otrzymał tę samą odpowiedź. Prominent wrócił na swoje miejsce i podniósł, dziwny krótki krzyk.
Z wszystkich stron zbiegły się walcowate gryzonie, tworząc wokół chorego i jego towarzysza zwarty krąg. Starzec zagrzmiał raz jeszcze: młodszy centaur wyciągnął z worka jakieś dziwne stworzenie, przypominające zwiniętego w kłębek węgorza.
Młody centaur uniósł go w stronę chorego starca — ten nie wykonał żadnego obronnego gestu, nie odsunął się ani na krok — stał spokojnie na swoim miejscu. Głowa węgorza dotknęła karku centaura, który w tej samej chwili zadygotał, niczym porażony prądem i upadł na ziemię. Przywódca parsknął krótko, a na ten znak dziesiątki drapieżnych świń z niesłychaną szybkością rzuciły się na zwłoki i rozniosły je na strzępy. Za moment nie zostało z nich ani śladu. Wkrótce oczyściły ziemię, na której trudno było się dopatrzeć najmniejszej kosteczki.
— Niech się pani trzyma, Ellie — szepnął Max.
— Nic innego nie robię — wyszeptała zbielałymi wargami.
19
Zdjęto im pęta. Ich pan i władca dotknął po prostu sznurów, które opadły bezwładnie na ziemię.
Władca zlustrował ich charakterystycznym wzrokiem kupca i wymienił z ich właścicielem kilka słów. Najwyraźniej musieli podjąć jakąś ważną decyzję, gdyż miny mieli poważne. Max wyciągnął nóż.
Jeszcze nie bardzo wiedział, jak powinien się nim posługiwać lecz był przekonany, że nie pozwoli zaszlachtować się jak bydło w rzeźni. Jednak sytuacja kryzysowa minęła. Ich strażnik, właściciel czy przewodnik ponownie założył im pęta i poprowadził za sobą. Po kwadransie byli już w pobliżu polany, skąd wyszli. Kiedy centaur odszedł, Ellie rozejrzała się wokół, po czym westchnęła.
— Zawsze mamy szczęście … Cieszę się, że znowu mogę być tutaj.
— Rozumiem panią doskonale.
Przez dwa, w końcu trzy dni rozprawiali o szansach, jakie mają. Kiedy oświetlające polanę lampiony opadły z drzew, stracili nadzieję na jakikolwiek ratunek.
Zaczęli odczuwać rosnący z każdą godziną strach. Ellie uśmiechała się coraz rzadziej, a z jej przekornego ducha nie pozostało ani śladu. Max z kolei zaczął, podchodzić do sprawy w sposób filozoficzny. Ponieważ nigdy nie spędził tyle czasu w jednym miejscu, niewiele też się spodziewał po tej sytuacji, a jako że nie oszukiwał się już wcześniej nie odczuwał w tej chwili wielkiego zawodu.
Tydzień po uwięzieniu, wcześnie rano Ellie odsunęła od siebie ciągle to samo śniadanie i usiadła w milczeniu pod drzewem. W ten sposób spędziła cały ranek. Wszystkie próby Maxa kończyły się niepowodzeniem — jego namowy i apele do rozsądku Ellie budziły w niej jedynie coraz większą zaciętość. W ostatecznym zwątpieniu zaczął szukać ratunku w obietnicach.
— Podaruję pani dwa statki gwiezdne oraz partyjkę szachów …
— Pan? … Tu nie ma nic do śmiechu … — odparła kwaśno — Poza tym w jaki sposób mielibyśmy grać?
— Możemy grać w pamięci …
— Bez sensu. Wystarczy, jeśli pan powie, że ma lepszą pamięć, a ja nie będę mogła dowieść swoich racji. Nie pozwolę się oszukiwać.
— To najmniej ważny powód … Jest pani małostkowa. Wtem roześmiała się.
— To już brzmi lepiej. Ostatnio był pan niezwykle miły w stosunku do mnie … zbyt miły, a tego nie znoszę. Ale skoro tak, to możemy zagrać, tylko w prawdziwe szachy …
— W jaki sposób?
— W taki … — podniosła kilka igieł, których grube pokłady zalegały całą polanę — Ta duża igła jest statkiem flagowym, inne wielkości będą też oznaczały inne rodzaje statków. Wszystko jest możliwe, trzeba tylko pomyśleć, widzi pan?
Oboje bez reszty pogrążyli się w rozgrywce. Odsunęli dzban z wodą, żeby nie przeszkadzał. „Ziemia niczyja” także została oznakowana igłami w biało-czarną szachownicę. Ponieważ poszczególne ruchy musieli odbywać w pamięci, między jednym a drugim posunięciem mogli zaoszczędzić mnóstwo czasu — nie trzeba było przesuwać figur. Małe kamyki oznaczały roboty. Kawałki drewna z powtykanymi igłami zastąpiły im pionki. Po południu wszystko było już gotowe i mogli rozegrać pierwszą partię. Dopiero zapadający zmierzch zmusił ich do zawieszenia gry. Kiedy ułożyli się na ziemi, Max podjął niezwykle praktyczne postanowienie.