Выбрать главу

Brutalna logika zmuszała go do przyjęcia prostej prawdy: ogłuchł. Był głuchy, jak pień. Pęd powietrza pozbawił go słuchu i nic na to nie poradzi. Trzeba iść dalej.

Choć droga ciągle prowadziła stromo w dół, a pod nogami słały się coraz to nowe przeszkody, czuł się o wiele bardziej pewnie niż wówczas, gdy biegł po gładkiej ścieżce obok torowiska.

Gdzieś tam w dole, gdzie góry ustępują, czyniąc miejsce dla nieckowatej doliny, przebiega autostrada, która sunąc równolegle do linii kolejowej prowadzi do Portu Ziemia. To był pierwszy główny cel jego wędrówki.

Właśnie wzeszedł księżyc, świecąc mu prosto w plecy. Jakiś królik zatrzymał się na środku ścieżki, podniósł uszy, popatrzył przez chwilę na chłopca i skoczył w bok, gdzieś w zarośla. Gdy go dojrzał, pożałował, że nie wziął ze sobą rury do strzelania. Z pewnością nieprędko będzie miał podobną okazję. I chociaż coraz trudniej było zdobyć amunicję do tak zabytkowej broni, z pewnością królik w garnku mógł być nader pocieszającym widokiem.

Wtem uprzytomnił sobie głód, zaś w uszach rozległ się jakiś wysoki dźwięk, coraz to bardziej przykry.

Potrząsnął kilkakroć głową, postukał w małżowiny, lecz wysoki pisk nie ustępował. Dopiero, gdy pokonał około pół mili, stwierdził, że znowu dociera doń odgłos własnych kroków. Przystanął i klasnął.

Skądś z dali, z trudem przedzierając się przez monotonne buczenie dobiegł suchy klask. Jakby kamień spadł mu z serca. Uradowany ruszył przed siebie.

Wreszcie dotarł do miejsca, skąd roztaczał się widok na całą dolinę. W świetle księżyca mógł dostrzec jasną nitkę autostrady, wiodącą na południe. Miał wrażenie, że widzi nawet fosforyzujące znaki drogowe. Przyspieszył i nieomal biegiem rzucił się w tamtą stronę. Gdy podszedł już dość blisko drogi, tak, że mógł słyszeć odgłosy sunących na południe pojazdów, gdzieś z przodu dostrzegł słabe światełko.

Sądząc, że nie może to być ani dom, ani żadna z maszyn, które raczej nie zatrzymywały się na poboczu, zwolnił kroku. Kiedy podszedł bliżej, dojrzał płonące ognisko, widoczne wprawdzie z góry, lecz z autostrady zupełnie niedostrzegalne, gdyż przesłonięte dużym głazem. Obok siedział jakiś mężczyzna, mieszając uważnie zawartość wiszącej nad płomieniem puszki.

Max zbliżył się jeszcze bardziej, nie spuszczając z oka idyllicznego obrazka. W nozdrza uderzył zapach mięsa i warzyw. Przełknął ślinę.

Walcząc z głodem oraz nieufnością, jaką wszyscy górale żywili w stosunku do „obcych”, zamieszkujących dolinę, położył się w trawie, ciągle trzymając wzrok na nieomal gotowej już, apetycznie woniejącej kolacji. Tymczasem mężczyzna zdjął znad ogniska puszkę i krzyknął w stronę zarośli.

— Nie musisz się już dłużej maskować. Kończ tę farsę. Możesz zejść. Kolacja gotowa. Max był zbyt zaskoczony, by móc zdobyć się na jakąś odpowiedź.

— Zejdziesz wreszcie? … Nic złego ci nie zrobię! Chłopak dźwignął się na nogi i podszedł do ognia. Mężczyzna popatrzył nań badawczo.

— Dzień dobry. Przysuń sobie krzesełko.

— Dobry … — skrzywił się Max, przyklękując przy ognisku.

Włóczęga był znacznie gorzej odeń ubrany, poza tym wymagał niezwłocznie fryzjera, a zwłaszcza maszynki do golenia.

Mimo to nosił swe łachmany z zupełną obojętnością, a nawet wdziękiem i sprawiał wrażenie dżentelmena. Ciągle mieszał zawartość puszki, po czym wyciągnął łyżkę i spróbował.

— Prawie gotowe … — obwieścił — Postaraj się o coś, co mogłoby ci zastąpić talerz.

Wstał, pogrzebał w zaroślach i po chwili wyciągnął jakiś przedmiot. Choć nie był przyzwyczajony do tego rodzaju zastawy, Max uczynił to samo, wybierając ze sterty złomu puszkę, która kiedyś zawierała kawę. Gospodarz nałożył mu dużą porcję zupy oraz podał łyżkę, którą gość obrzucił badawczym spojrzeniem.

Gęsta ciecz smakowała wyśmienicie. Musiał przyznać, że było to najlepsze danie, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się jeść, choć nie mógł zidentyfikować ani rodzaju mięsa, ani gatunku warzyw. Zresztą nie zastanawiał się nad tym dłużej, tylko po prostu wygarnął zupę z naczynia, smakując łyżkę po łyżce.

— Jeszcze porcyjkę? … — zaproponował nieznany dobroczyńca.

— Co?! … Ależ oczywiście, dziękuję!

Tym razem najadł się już do sytości, czując, jak po całym ciele rozlewa się błogie ciepło. Wyciągnął nogi, pozwalając, by całym ciałem owładnęło miłe uczucie, jakie towarzyszy zwykle chwili zasłużonego wytchnienia.

— I jak? … Czujesz się lepiej? …

— Z pewnością. Raz jeszcze dziękuję.

— Świetnie. A tak poza tym mów do mnie Sam.

— Cieszę się, że mogłem cię poznać. Max …

Przez moment panowała cisza, przerwana pytaniem, które już od dawna go niepokoiło.

— Powiedz mi, Sam, skąd wiedziałeś, że leżę w tych krzakach? Słyszałeś odgłos kroków?

— Nie … — uśmiechnął się Sam — Po prostu widziałem twoją sylwetkę na tle nieba. Musisz zwracać uwagę na podobne drobiazgi, mój chłopcze. Bo jeśli nie … Kiedyś może to cię drogo kosztować.

Max obrócił się, spojrzawszy na miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Bez wątpienia Sam miał rację — mógł go obserwować przez cały czas! Teraz gospodarz przejął inicjatywę w swe ręce.

— Z daleka idziesz?

— Co?! … Aaa …, o to ci chodzi. Owszem. — Chcesz iść jeszcze dalej?

— Chyba tak.

Sam odczekał moment, a ponieważ Max nie spieszył się z dalszymi wyjaśnieniami, uśmiechnął się pobłażliwie.

— Coś mi się zdaje, że wkrótce odstawię cię do domu.

— Skąd wiesz, że uciekłem?

— Przecież to widać. Chyba się nie mylę, prawda?

— Tak … tak, niewątpliwie.

— Wyglądałeś niespecjalnie, gdy tak leżałeś tam w krzakach. Teraz też nie lepiej … Pomyśl, może jeszcze nie spaliłeś wszystkich mostów … może powrót do domu jest jeszcze możliwy. Życie wokół autostrady toczy się niezwykle żywo … zbyt żywo, jak na przyzwyczajenia podrostków. Wiem to dobrze i radzę zbytnio się nie spieszyć z podejmowaniem tak drastycznych postanowień.

— Wrócić? … Nigdy tam nie wrócę!

— Ooo … To aż tak źle?

Max popatrzył w ognisko. Wydawało mu się, że powinien ujawnić przed nieznajomym swe najbardziej skryte sekrety. Choć nie miał zwyczaju zwierzać się komukolwiek, miał wrażenie, że tym razem może uczynić wyjątek i zawierzyć temu nieznajomemu o łagodnym głosie, wymuszającym wprost otwartość.

— Słuchaj Sam … Powiedz mi, miałeś kiedyś macochę?

— Macochę? … Nie mogę sobie przypomnieć o kimś podobnym. Od najwcześniejszej młodości rozpieszczano mnie słodkimi pocałunkami na dobranoc w Domu dla Podrzutków w Jersey.

— Oh! — wyrwało się Maxowi.

Już bez cienia wątpliwości, nieomal jednym tchem opowiedział przygodnemu przyjacielowi historię ostatnich dni, przerywając jedynie wtedy, gdy Sam stawiał pytania, pomocne w dokładniejszym wyjaśnieniu całej sprawy.

Zdenerwowany Max mówił nieco chaotycznie.

— I tak uciekłem … — zakończył opowieść — Czy mogłem zrobić cokolwiek innego?

— Sądzę, że nie … — Sam wydął wargi, ostrożnie dobierając słów — Ten podwójny ojczym sprawia na mnie wrażenie myszy, która usiłuje dorównać szczurowi. W każdym razie masz go już z głowy.