— Wstrzymać ogień! — krzyknął któryś z nich.
W tej samej chwili jeden z oddziału wdarł się na sam środek placu boju. Pozostali ruszyli za nim. Kiedy wracali, nieśli coś, co wyglądało niczym małe zawiniątko z odzieżą. Tymczasem winda zjechała na dół, drzwi się otwarły i wszyscy weszli do środka. Powoli, ostrożnie ułożyli tobołek na podłodze.
Jeden z nich spojrzał na Eldreth, zdjął kurtkę i przykrył nią twarz Sama. Dopiero teraz Max rozpoznał w tym człowieku pierwszego oficera.
Powoli toczył wzrokiem po pozostałych: mr. Daigler, jakiś człowiek z maszynowni /znał go tylko z widzenia/ oraz mr. Giordano. Po zakurzonej twarzy grubasa biegły ciurkiem łzy.
— Ci przeklęci rzeźnicy … — wykrzyknął zdesperowany — On jeden przeciwko takiej bandzie nie miał najmniejszych szans. Po prostu zdeptali go … Spojrzał na Maxa.
— Ale drogo za to zapłacili. Mr. „Gi” najwyraźniej nie wiedział, do kogo mówi.
— Czy on nie żyje?
— A jakżeby inaczej. Niech pan nie zadaje takich głupich pytań. Steward odwrócił się do ściany. Winda stanęła. Walther wyjrzał na zewnątrz.
— Nie potrzebujemy widowni! — krzyknął gniewnie — To nie cyrk!
— Proszę go wynieść — rzucił w stronę obecnych w środku. Kiedy Max schylał się nad bezwładnym ciałem, kątem oka dostrzegł mrs. Dumont, która objęła Eldreth i wyprowadziła ją na korytarz. Powoli unieśli Sama. Lekarz już czekał.
Walther wyprostował się. Sprawiał wrażenie, jakby dopiero teraz dostrzegł obecność Maxa.
— Mr. Jones? … Zechciałby pan pozwolić do mojej kabiny tak szybko, jak to tylko będzie możliwe?
— Tak jest, sir. Gdy jednak spojrzał na Sama, dodał niepewnie.
— Chciałbym jednak …
— W tej chwili nie ma pan tutaj nic do roboty. Proszę ze mną — uciął w pół zdania Walther, lecz za moment dodał nieco przyjaźniej.
— Powiedzmy, że za kwadrans … Tyle czasu powinno panu wystarczyć, aby się umyć i przebrać …
W największym pośpiechu wziął prysznic, ogolił się i założył świeże ubranie. Nie miał tylko czapki, gdyż zgubił ją gdzieś w dolinie — tam, gdzie ich schwytano.
Punktualnie co do minuty zapukał do drzwi kabiny pierwszego oficera. Oprócz gospodarza przy stole siedział główny inżynier Compacnor: oraz mr. Samuels — rachmistrz. Popijali kawę.
— Proszę, niech pan wejdzie, Jones … — zaprosił go Walther.
— Może kawy?
— O, tak. Bardzo proszę, sir.
Max dopiero teraz poczuł potworny głód, więc nie oszczędzał śmietanki i cukru. Po chwili w filiżance miał jasnobrązowy syrop. Siedział, pijąc powoli kawę, podczas gdy trzej mężczyźni kontynuowali przerwaną jego wejściem dyskusję. Nagle, zupełnie bez związku z tym, o czym mówiono, mr. Walther zwrócił się do Maxa.
— Jak się pan czuje?
— Poza tym, że jestem trochę zmęczony, nic mi nie dolega, sir.
— Rozumiem, że nie wrócił pan z wczasów, tym bardziej więc jest mi przykro, iż nie_daję panu spokoju. Czy orientuje się pan w naszym obecnym położeniu?
— Częściowo … Sam … mr. Andersen … — głos go zawiódł.
— Bolejemy wszyscy nad jego śmiercią … — powiedział poważnie Walther — Muszę przyznać, że pod pewnym względem był to najlepszy człowiek, z jakim kiedykolwiek zdarzyło mi się pracować … Ale proszę, niech pan mówi dalej.
Max opowiedział pokrótce, co było mu wiadome, jednak zataił szczegóły śmierci Blaine’a i Simes’a. Po prostu stwierdził tylko fakt, że byli martwi. Walther skłonił potwierdzająco głową.
— A zatem wie pan, czego się spodziewamy z pańskiej strony?
— Chyba tak. Mamy ruszać w dalszą drogę, a ja mam być astronautą … Zawahał się.
— Sądzę, że spełnię te nadzieje.
— Hm … ale to jeszcze nie wszystko.
— Tak, sir? …
— Potrzebujemy pana w roli kapitana.
Spojrzenia wszystkich trzech mężczyzn spoczęły na jego twarzy. Maxa zawiodły zmysły … przez moment nie bardzo wiedział, kim jest i gdzie się znajduje. Dopiero głos pierwszego oficera, dobiegający z jakiejś dużej odległości, niczym przez watę w uszach, przywiódł go do rzeczywistości.
— … musimy niezwłocznie opuścić tę planetę. Prawo stanowi zupełnie jednoznacznie: podczas lotu dowództwo może sprawować jedynie ten, kto ma kwalifikacje astronawigatora. Dlatego prosimy, aby zechciał pan przejąć odpowiedzialność za statek i wydawane rozkazy. Choć jest pan jeszcze młody, jednak wiedza oraz zdolności zupełnie spełniają stawiane prawem warunki. Mr. Jones … pan musi przyjąć tę propozycję.
Max zebrał się w sobie. Powoli, z ogromnym wysiłkiem doprowadził do tego, że rozmyte, przelewające się niczym żywa plazma sylwetki odzyskały swe normalne wymiary i jednoznaczne kształty.
— Mr. Walther? …
— Tak? … — Ale ja nie jestem astronautą … Byłem zaledwie aspirantem …
— Kelly powiedział, że pan jest astronautą — odparł Compagnon.
— To raczej on nim jest. Inżynier pokręcił głową.
— Nie do pana należy osąd. Samuela przytaknął ruchem głowy. Compagnon ciągnął dalej.
— Mówiąc szczerze, muszę wyznać, że wolałbym, aby mr. Walther przejął to stanowisko, ale on nie dorósł jeszcze do podobnej funkcji. Byłbym szczęśliwy, mogąc powierzyć dowództwo Hendrixowi, lecz jego nie ma już wśród nas. Chętnie sam obarczyłbym się tym ciężarem, ale jako fizyk wiem przynajmniej tyle, że nigdy w życiu nie zdołałbym osiągnąć takiej wszechstronności, jakiej wymaga się od astronauty. Poza tym ta funkcja nie odpowiada memu temperamentowi. Kelly powiedział, że pan jest jedynym, który potrafi sprostać temu zadaniu, a ja jemu wierzę. A zatem, sam widzisz, drogi synu, iż musisz się pogodzić z tą koleją rzeczy. Musisz podjąć się tej niełatwej roli, a wraz z nią przejąć autorytet, nieodłącznie związany z kapitańskim tytułem. Oczywiście, może pan liczyć na pomoc Walthera … wszyscy będziemy spieszyć z radą i wsparciem, ale tylko na panu, wyłącznie na panu będzie spoczywała odpowiedzialność.
Max poczuł, jak serce zaczęło walić, niczym młot. Rozbolała go głowa. Pierwszy oficer spojrzał nań wyraźnie zatroskany.
— I co? …
— Przyjmuję … — wydyszał ciężko, a po chwili dodał — Co innego mi pozostaje? Walther powstał z miejsca.
— Jakie są pańskie rozkazy, sir?
Max siedział w bezruchu — usiłował uspokoić szalony łomot serca. Palcami uciskał skronie, chcąc doprowadzić tętno do normy.
— Hm … proszę kontynuować normalny tok prac … Przygotować statek do startu.
— Tak jest, kapitanie! — wyprężył się Walther — Mogę jeszcze spytać na kiedy planuje pan odlot, sir? Max ponownie usiłował powstrzymać natłok myśli.
— Kiedy? … Z pewnością nie wcześniej, niż jutro … jutro w południe. Najpierw muszę się wyspać.
Przyszło mu do głowy, że zgodnie z wcześniejszymi planami pierwszego oficera powinni wynieść statek na orbitę stacjonarną. W ten sposób uwolniliby się od towarzystwa centaurów i jednocześnie mogliby przeprowadzić odpowiednie namiary.
— Uważam, że to dobra decyzja, sir. Potrzebujemy nieco czasu … Także i Compagnon powstał.
— Jeśli kapitan pozwoli … załoga czeka na rozkazy. Muszę już iść. Dołączył się Samuele.
— Pańska kabina jest gotowa, sir. Polecę przenieść rzeczy osobiste.
Max patrzył się otępiałym wzrokiem — nie miał pojęcia, co powinien uczynić. W ogóle nie znał swych nowych obowiązków.