3
Polną ścieżkę przecinała autostrada.
Max przeszedł na drugą stronę i skierował się na południe, idąc poboczem. Co prawda napisy na ogromnych tablicach wyraźnie tego zabraniały, lecz ślady wskazywały na to, że często korzystano z tej ścieżki.
Droga powoli rozszerzała się, aby umożliwić zjazd w bok. Po niespełna jednej mili Max dostrzegł motel, o którym wspominał wiarołomny towarzysz.
Przeskoczył murek, obiegający parking i restaurację, a później podszedł do prawie tuzina krążowników szos, parkujących nieopodal. Właśnie Jeden z nich ruszał w dalszą drogę. Chłopak podszedł tak, aby móc obejrzeć wóz z przodu. Cała podłoga pojazdu, zawieszona tuż nad torami, drżała silnie, podobnie jak reszta karoserii. Drzwiczki były lekko uchylone. Przez szparę mógł dojrzeć kierowcę, pochylonego nad deską rozdzielczą.
— Hallo! — krzyknął.
— Czego się drzesz, smarkaczu?
— Co by pan powiedział na małą przejażdżkę? Może jedzie pan na południe?
— Jadę, ale bez pasażerów. Nic z tego.
Pozostałe kabiny były puste, zaś czekanie nie miało żadnego sensu, wobec tak wątpliwej towarzyskości właścicieli maszyn. Max zamierzał już wracać, gdy jakiś nowy pojazd wtoczył się na plac. Powoli skręcił na parking, zahamował ł opuścił się na ziemię. W pierwszym odruchu Max miał zamiar już zaraz zapytać o możliwość jazdy, lecz po namyśle zdecydował, że lepiej poczekać, aż kierowca zje śniadanie. Może wtedy będzie miał lepszy humor.
Sam także wrócił w stronę restauracji i przez niedomknięte drzwi począł obserwować gości. Wszyscy wcinali apetycznie wyglądające dania, podczas gdy on sam musiał się zadowolić przełykaniem śliny, która ze zdwojoną natarczywością szturmowała do ust. Wtem z tyłu dobiegł go czyjś przyjazny głos.
— Przepraszam, ale pan tarasuje drzwi …
— Oh, to ja przepraszam — Max uskoczył na bok.
— Nie, pan powinien wejść jako pierwszy. Był pan tu przede mną. — Ten, który mówił, był około dziesięć lat starszy od chłopca. Całą twarz, a i widoczną resztę ciała okrywały śmieszne, żółte piegi. Na jego czapce widniał herb gildii przewoźników.
— Wejdźże już … — nastawał mężczyzna — Wejdź, zanim cię zmuszą …
Max tymczasem błyskawicznie się namyślał: warto skorzystać z tej propozycji, zwłaszcza, że w środku może spotkać Sama. Poza tym nie powinien się chyba obawiać, że nie ma przy sobie ani grosza — jeśli nic nie zje, nie będą żądać odeń zapłaty. Oprócz tego przyszło mu do głowy, iż skoro ten człowiek jest tak bardzo miły, być może uda mu się dostać coś do jedzenia w zamian za jakąś pomoc, na przykład przy myciu pojazdu.
Bez oporów podążył więc śladem niebiańsko pysznych zapachów, kierując się nieomylnie wskazaniami nosa.
Restauracja była dość zapchana, lecz właśnie był jeszcze jeden wolny stolik dla dwóch osób. Mężczyzna ciężko opadł na krzesło, wskazując drugie Maxowi.
— Proszę usiąść.
Ponieważ Max nieco się wahał, dodał jeszcze:
— Tylko bez ceregieli. Niechętnie jadam jedynie we własnym towarzystwie.
Czując na sobie badawczy wzrok bramkarza, pilnującego wejścia, chłopak usiadł już bez oporów. Kelnerka przyniosła menu.
— I cóż za troska nas gnębi, kolego? … — spojrzał nań towarzysz od stołu.
— Troska? … Żadna.
— Jesteś uciekinierem? … Wyraz twarzy Maxa starczył za wyczerpującą odpowiedź.
— Ach! Dałeś jednak drapaka?! … Nie martw się. Głowa do góry. Sam kiedyś zrobiłem coś podobnego. Strzelił palcami, rozglądając się za kelnerką.
— Skarbeczku, prosimy. Mój przyjaciel i ja zechcemy zjeść po jednym solidnym sznyclu z jajkiem … poza tym to … to i jeszcze to … — wskazywał na potrawy z karty — Jeśli łaska, chciałbym dostać jaja średnio przypieczone. Gdy jednak postaracie się zbyt mocno i zamiast jaja sadzonego dostanę skórzany kapeć, przybiję go tu do ściany, jako przestrogę dla następnych gości … Chyba się rozumiemy, śliczniutka? …
Sznycel był niezły, a jajko o odpowiednim stopniu twardości. Kierowca prosił, aby Max zwracał się doń per „Red”, po czym usłyszał imię swego współbiesiadnika.
Max właśnie zgarniał za pomocą kromki chleba resztki żółtka z talerza, zastanawiając się, co by tu wymyślić, aby pojechać na południe, gdy Red pochylił się ku niemu i zapytał cicho.
— Powiedz mi, Max … Czy masz już jakieś konkretne plany, czy chciałbyś po prostu zaczepić się w jakiejś płatnej robocie?
— Co? … Być może. A o co chodzi?
— Czy miałbyś coś przeciwko miłej podróży na południowy wschód?
— Południowy-wschód?! … Ależ tego właśnie mi potrzeba.
— Świetnie. A zatem mam następującą ofertę: my, kierowcy, musimy zawsze jechać we dwóch, albo po ośmiu godzinach każą nam przerywać podróż i drugie tyle odpoczywać. Ponieważ z pewnych względów nie nogę sobie pozwolić na dłuższy postój, a mój kumpel zapił się, nie mam nikogo. Za sto pięćdziesiąt kilometrów jest punkt kontrolny. Jeśli będę sam, pożegnam się z ambitnymi planami.
— Ale ja nie mam prawa jazdy, Red. Cholernie mi przykro … Red odstawił filiżankę.
— No i bardzo dobrze. Nawet, gdybyś miał, nie byłoby ci potrzebne. Będziesz grał rolę „kierowcy po służbie”. Nikomu, poza sobą samym, nie odstąpiłbym sterów mojej Molly Malone. Na razie jestem przytomny dzięki tabletkom i odkładam sen aż do Portu Ziemia … nie wcześniej.
— Jedziesz do samego Portu Ziemia?
— Tak, oczywiście.
— Załatwione!
— Świetnie. Cała sprawa jest banalnie prosta: za każdym razem, gdy będziemy mijali punkt kontrolny, ładujesz się do łóżka i udajesz, że śpisz. Poza tym niczego od ciebie nie żądam. Aha … możesz mi pomóc w Oke City … mam kilka klarnetów do wzięcia … oczywiście dostaniesz ode mnie jedzenie. Zrozumiano?
— Tak jest.
— A zatem nie ma na co czekać, tylko w drogę. Muszę ruszyć pierwszy, zanim wyjadą inni. Nigdy nie można być pewnym, czy gdzieś tu nie kręcą się gliniarze.
Rzucił na stolik wymięty banknot i nie czekając na resztę ruszył ku drzwiom.
Molly Malone miała sześćdziesiąt metrów długości oraz opływowe kształty. Z pewnością zastosowano tu napęd negatywny — Max był o tym przekonany jeszcze zanim zobaczył stery. Gdy zaczęli się unosić, wskaźnik wysokości podskoczył do kreski oznaczonej dziesiątką, gdy jednak wtoczyli się na autostradę, wskazówka opadła do szóstki i tak już pozostała.
— Odrzut pracuje zgodnie z prawem wzajemności regularnej — wyjaśniał Red — Im silniejsze podmuchy wiatru uderzają w maszynę, tym mniej paliwa potrzebuje. Tak samo im szybciej jedziemy, tym bardziej jesteśmy bezpieczni. Red zapalił papierosa i wsparł się o stery.
— Lepiej będzie, mój chłopcze, jeśli pójdziesz do bunkra. Od punktu kontrolnego dzieli nas zaledwie czterdzieści mil. „Bunkier” był po prostu czymś w rodzaju skrzyni, przyrzuconej deską, a znajdował się z tyłu, za siedzeniem kierowcy. Max wczołgał się do środka i owinął w koc. Red dostarczył mu czapki ze znaczkiem firmowym.
— Wciągnij to sobie aż na uszy, ale zrób tak, by guziczek był z dala widoczny.
Max wiedział, że jest to oznaka jego gildii. Bez chwili zwłoki zrobił to, co mu kazano.
Wtem wiatr ucichł i silniki zamilkły. Pojazd opuścił się na drogę. Ktoś otwarł drzwi.
Max, zagrzebany po uszy w „bunkrze”, wolał nie wychylać głowy i markował sen, tak, jak mu polecono. Nie widział więc, co się działo, tylko słyszał stłumione pudłem głosy.
— Jak długo siedzi pan przy kierownicy?