— Od śniadania w motelu Tony’ego.
— Coo? A jak to się stało, że ma pan tak zaczerwienione oczy?
— Choroba zawodowa. Przy takim trybie życia to zupełnie normalny objaw. Może chce pan jeszcze obejrzeć mój język? … Kontroler przeszedł nad tą propozycją do porządku dziennego.
— Pański kolega zapomniał podpisać się w książce jazdy …
— Co pan mówi? … A może mam go obudzić, żeby naprawił ten niewybaczalny błąd?
— Nie, nie … Proszę to zrobić za niego. Ale niech w przyszłości nie będzie zbyt roztargniony. Nie wszyscy mają dobre serce …
— W porządku.
Molly Malona znowu dźwignęła się do góry i ruszyła przed siebie. Max wyjrzał ze skrzyni.
— A już myślałem, że nas załatwi tym brakującym podpisem…
— Nie … — roześmiał się Red — Zrobiłem to celowo. Kontrolerzy zawsze lubią szukać dziury w całym. Jeśli nie znalazłby czegoś, do czego mógłby się przyczepić, zacząłby szukać po całej maszynie, aż w końcu wygrzebałby ciebie.
W pobliżu Oklahoma City przemknęli pod jednym z pierścieni linii Towarzystwa Przewoźniczego, właśnie w chwili, gdy nad głowami przeleciał pociąg … zgodnie z obliczeniami Maxa powinien to być „Razor”.
— Już tym raz jechałem — zauważył Red, spojrzawszy w gorę.
— Naprawdę?
— Oczywiście. Przecież mówię … Ale nie podobają mi się te maszynki. Zbyt działają na nerwy. Wyobraź sobie, że nagle grunt umyka ci spod nóg, a ty sam tracisz połowę swego ciężaru. Poza tym nigdy nie mogę uwolnić się od myśli, że pewnego dnia cały ten pociąg skręci gdzieś w bok i według własnego widzimisię pogna przed siebie, nie zwracając uwagi na pierścienie. Spotkałem kiedyś kierowcę tego monstrum … właśnie zrezygnował z pracy. Mówił, że ani przez moment nie będzie żałował tego, co postanowił. Ja też uważam, że dwieście mil na godzinę to zupełnie wystarczająca szybkość i w ziemskich warunkach nie należy z tym przesadzać.
— Hm … A co sądzisz o statkach kosmicznych?
— To zupełnie inna sprawa. W próżni możne sobie baraszkować do woli. Gdy już dojedziemy do Portu, radzę ci: obejrzyj sobie jedne z tych wielkich pudeł. Zapewniam, jest na co popatrzeć.
Rejestr biblioteczny prawie wypalił dziurę w plecaku. Dopiero przy jednym z magazynów w Oklahomie znalazł skrzynkę na listy. Pospiesznie wrzucił tam swoją paczkę tylko po to, aby za chwilę żałować nierozważnego kroku. Miejsce, skąd wysłano, wskazywało na to, że się tam znajdował — w ten sposób Montgomery zostanie poinformowany o trasie jego wędrówki. Trudno.
Stłumił wzbierające wątpliwości: książka powinna zostać dostarczona, ot i już.
Później usnął w zaimprowizowanym łóżku. Obudziły go dopiero kuksańce Reda.
— Wstawać! Pobudka! Stacja końcowa.
Wyszedł z „bunkra”, ziewnął i popatrzył sennymi oczyma.
— Gdzie jesteśmy?
— W Porcie Ziemia. Rozprostujmy kości, a później do rozładunku. Dwie godziny po wschodzie słońca wszystko było już gotowe. Po raz ostatni Red zaprosił chłopca na wspólny posiłek. Jako pierwszy uwinął się ze śniadaniem, swoim zwyczajem rzucił na stół niedbale zmięty banknot, zaś drugi położył przy talerzu Maxa.
— Serdeczne dzięki, chłopcze. A to masz na szczęście.
Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Red owinął się wokół stołu i przepadł, pozostawiając go z szeroko otwartymi ustami.
Port Ziemia był największym miastem, jakie kiedykolwiek widział. Wszystko wprawiało go tu w osłupienie i zmieszanie.
Po raz pierwszy zobaczył „pozaziemską” istotę — ogromnego, prawie dwumetrowego mieszkańca Epsilon Gemini V, który ze spokojem zamożnego mieszczucha wychodził ze sklepu, ściskając pod ręką jakąś paczkę. Max spojrzał nań, wytrzeszczając oczy.
Liczne gałki oczne, zwisające wokół głowy, niczym kiście żółtych winogron nadawały tej twarzy jakiś bezosobowy, pozbawiony wyrazu wygląd. Oglądając się za egzotycznym stworzeniem, omal nie skręcił sobie szyi.
Tymczasem Geminianin podszedł do jednego z policjantów, przyłożył rękę do daszka czapki i zapytał dziwnie nosowym głosem:
— Przepraszam, czy mógłbym się dowiedzieć, gdzie mieści się „Athletic Club”?
Max nie mógł stwierdzić, skąd wydobywa dźwięki, natomiast szybko się przekonał, że był jedynym z przechodniów, który obdarzał nieziemską istotę tak jawnym zainteresowaniem. To mogło wzbudzić podejrzenia. Odwrócił się i poszedł przed siebie.
Już zdążył się zorientować, gdzie jest Centrala Gildii Astronautów. Miał nadzieję, że przepuszczą go bez książek i dowodu osobistego. Najważniejsze, aby wuj Chet poczynił w swoim czasie stosowne kroki i nie zapomniał wypełnić kilku formularzy.
Stał właśnie przed „Imperialem” — nowoczesnym hotelem, dysponującym pokojami o każdym ciśnieniu, dowolnie wybranej temperaturze, oświetleniu i pseudo-grawitacji, jakiej tylko mogłyby sobie zażyczyć inteligentne istoty, zamieszkujące różne krańce Wszechświata. O cenach lepiej nie wspominać.
Zauważył, że policjant, pilnujący wejścia, przygląda mu się bacznie.
Już chciał zwiewać, gdy wpadł na pomysł, aby zapytać go o drogę. Ze zdziwieniem stwierdził, iż mówi tą samą barwą głosu, jaką wydobył z siebie Geminianin.
— Przepraszam, mógłby mi pan powiedzieć, gdzie mieści się Centrala Lotów? Policjant zmierzył go od stóp do głów.
— Na końcu Promenady Planetarnej …
— Hm … A w którym kierunku …
— Czy pan niedawno przybył do tego miasta?
— Tak.
— Gdzie pan mieszka?
— Gdzie mieszkam? … W tej chwili jeszcze nigdzie. Właśnie dopiero przyjechałem … ja …
— Czego pan szuka w Centrali?
— To z powodu wujka … — odpowiedział nieomal płaczliwie.
— Wujka? …
— Tak. On tam pracuje … — używając czasu teraźniejszego zacisnął pięści. Co by wuj Chet na to powiedział? …
Policjant ponownie obrzucił go badawczym spojrzeniem.
— A zatem proszę wsiąść do kolejki i jechać aż do skrzyżowania. Tam należy wysiąść i pójść w kierunku na zachód. W ten sposób dojdzie pan do dużego budynku z godłem gildii … Wschodzące Słońce nad drzwiami … nie można tego nie zauważyć. Proszę się tylko trzymać z dala od strefy zastrzeżonej.
Max natychmiast ruszył w drogę, nie zastanawiając się nawet, w jaki sposób ma rozpoznać tę „strefę zastrzeżoną”.
Siedzibę gildii znalazł bardzo łatwo. Ruchomy chodnik zawiózł go na zachód, skrył w tunelu, a gdy wynurzył się na powierzchnię ziemi, Max stanął tuż przed budynkiem, którego szukał.
4
Dom Centralny — Dom-Matka Gildii Astronautów błyszczał wprost od zupełnie zbędnego bogactwa — wszystkie te wspaniałości były dla Maxa zarazem podziwu godne i przerażające — czuł się zupełnie tak, jak w kościele.
Gdy podszedł do drzwi, ogromne wrota otwarły się bezszelestnie i znikły gdzieś w ścianach.
Postawił pierwsze kroki na podłodze, pokrytej kolorową mozaiką. Nie miał pojęcia, gdzie powinien się zwrócić. Właśnie postanowił przejść przez halę foyer, gdy usłyszał czyja mocny, dźwięczny głos.
— W czym mógłbym panu pomóc?
Obejrzał się za siebie.
Jakaś młoda kobieta patrzyła nań pytająco.
Siedziała przy biurku, wielkim i zbytkownym, jak wszystko wokół, Podszedł bliżej.
— Być może zechciałaby mi pani powiedzieć, czego lub kogo mam szukać. Sam nie wiem, gdzie mam się zwrócić …