Przy wejściu do gmachu spotkałem Romera i Andre.
— Nie przyszedłeś do nas — powiedział Andre a Żanna czekała.
— Miałem bardzo ważną rozmowę z Wierą.
Andre wyniki tej rozmowy znał już od Romera. Obaj pogratulowali mi nominacji na Orę. Zarówno Andre, jak i Romero sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Allan, Olga i Leonid, którzy dołączyli do nas w hallu, również byli zasępieni. Zniknęła bez śladu lekkomyślna beztroska, z jaką dwa dni temu wysłuchaliśmy pierwszej wiadomości o Galaktach. Jedynie Lusin był spokojny. Jego obchodzą tylko dziwaczne zwierzęta.
— Kto z was już tu kiedyś był? — zapytał Andre. — Ja po raz pierwszy.
Romero oprowadził nas po gmachu. Wszystkie trzy wielkie Komputery zmontowane są w wielopiętrowych piwnicach i tam nie poszliśmy, bo to nic ciekawego: stojaki z milionami komórek roboczych i rezerwowych, miliardy działających elementów i zagadkowy dla laika gąszcz przewodów. Obejrzeliśmy za to sale posiedzeń. Tu wszystko było pełne wzbudzającego szacunek majestatu. Wielka Rada zbiera się w Sali Błękitnej, której strop imituje gwiaździste niebo. Nas zaproszono do Sali Pomarańczowej, pomieszczenia roboczego Wielkiego Komputera Akademickiego. Sala obliczona jest na pięć tysięcy osób i wszystkie te miejsca były zajęte już o dziesiątej. Naszej siódemce dano lożę. Przed oczami mieliśmy pusty sześcian stereoekranu. Wszystko, co się na nim pojawi, przekazywane będzie na ziemskie stereofony. Dzisiejszej naradzie przypisywano tak wielką wagę, że miano ją transmitować również na planety Układu Słonecznego.
Punktualnie o dziesiątej w zamglonym wnętrzu stereoekranu pojawił się człowiek o dużej głowie, nieco wytrzeszczonych oczach, rumianych policzkach i siwych wąsach.
— Marcin Spychalski — szepnął Andre. Wpatrywałem się z ciekawością w postać słynnego astronauty. Jego statki dotarły najdalej w głąb gwiezdnych przestworzy, on sam był w miejscach, w których nikt przed nim ani po nim nie bywał. Jak na swoje sto czterdzieści dziewięć lat trzymał się doskonale, nawet głos miał młodzieńczo dźwięczny.
Opowiedział o wyprawie na Płomienistą B i pokazał nam kolejno dziewięć planet układu tej gwiazdy. Sama gwiazda i jej planety były nie wyróżniającymi się niczym ciałami niebieskimi, jakie można spotkać na każdym niemal kroku. Ale skrzydlaci mieszkańcy układu wywołali szepty i śmiech na sali. Rzeczywiście przypominali wyobrażenia starożytnych na temat aniołów, dlatego tak ich też nazwali odkrywcy Charles Wingdock i Zofia Kogut. Anioły z Płomienistej B mało się zresztą różnią od skrzydlatych istot zaludniających planety pozostałych stu trzydziestu gwiazd zgrupowanych w Hiadach, może są odrobinę niżsi i mniej wśród nich osobników czteroskrzydłych. Wszystkie Anioły są wybuchowe i skore do bitki, rzadko które większe zebranie odbywa się u nich bez rękoczynów. Pokazano nam bójkę na placu ich miasta — puch ze skrzydeł przesłonił wszystko jak mgła, łopot był tak głośny, że w uszach dzwoniło. A już ich mieszkania na planetach tej dalekiej gwiazdy zupełnie nami wstrząsnęły: ubogie parterowe baraki o tak niskich i wąskich drzwiach, że biedne Anioły nie wlatują do nich, lecz wpełzają z podkulonymi skrzydłami. W układach planetarnych centralnych gwiazd w Hiadach mieszka się wygodniej, bo Anioły budują tam do odpoczynku i do snu komunalne pałace z szerokimi portalami wejściowymi, a właściwie wlotowymi.
Pokazano nam również, jak te istoty śpią — pokotem na podłodze w ciemności i ścisku, krzycząc i zrywając się, kiedy opanują je senne majaki. Później zapłonęły rozszyfrowane obrazy snów.
Najpierw ujrzeliśmy postać z oddali zaskakująco podobną do człowieka. Postać wypływała ze skłębionej mgły przedsnu i rozjarzała się w miarę tego, jak sen się pogłębiał. Wkrótce stało się jasne, że to równocześnie człowiek i nieczłowiek, ktoś słabszy i jednocześnie silniejszy od człowieka. Patrzyły na nas spokojnie ogromne oczy, pełne rozumu i dobroci. Długie loki spadały na ramiona. Galakt podniósł rękę, na której wiło się pięć palców, tak jest, wiło się, a nie poruszało. Podrapał się w brodę jednym z tych ruchliwych palców i położył rękę na piersi, tak że dwa palce były wyciągnięte do przodu, trzy zaś wygięły się do tyłu ku grzbietowi dłoni. Ręce wywarły na mnie jeszcze większe wrażenie niż twarz.
Na drugim obrazie był krajobraz — malinowoczerwone skały i tak samo jaskrawoczerwony płyn uderzający o nie falami (grzbiety fal były zielonkawe ) oraz ogromne błękitnozielone słońce wschodzące nad malinowym płynem. Krajobraz był tak złowieszczy, że skóra mi ścierpła, i nie od razu pojąłem, że pokazują nam po prostu jedną z planet Płomienistej B. Na skałę wszedł Galakt otoczony skrzydlatymi mieszkańcami planety. Był od nich prawie dwukrotnie wyższy. Wzrost Galakta, jak zakomunikowała maszyna, wynosił dwa metry siedemdziesiąt centymetrów. Na sali podniósł się gwar: Galakt o pół metra przewyższał rosłego człowieka! Obejrzawszy go dokładnie przekonałem się, że to ten sam osobnik, którego widzieliśmy w pierwszym obrazie. Galakt rozglądał się, osłaniając jedną ręką oczy przed jaskrawymi promieniami pełznącej ku górze gwiazdy dziennej, a drugą przyjacielsko poklepywał po ramionach tłoczące się wokół niego cztero- i dwuskrzydłe karzełki.
Spoza skał pojawił się drugi Galakt, starzec z siwą brodą i siwymi włosami, i podszedł do pierwszego. Obaj byli ubrani w stroje podobne do starożytnych okryć ludzkich: jaskrawozielone, swobodnie spływające z ramion płaszcze.
„Co nowego?” — zapytał starzec, a ja zdumiałem się, że mówi ludzkim językiem. Dopiero po chwili pojąłem, że WKA tłumaczył na nasz język senne widzenia Aniołów.
„Wroga nie ma — odpowiedział młody. — Żadnych śladów Niszczycieli”.
„Niszczyciele są podstępni i zjawiają się zawsze niespodzianie — odrzekł na to starzec. — Bądźmy ostrożni”. Wpatrzyli się w milczeniu w czerwone morze. Obraz zaczął blednąć.
— Zapisano na czwartej planecie Płomienistej B zakomunikował WKA. — Kolejny zapis pochodzi z ósmej planety tego samego układu.
Również ten obraz zaczął się od widoku krajobrazu, ale tym razem był to pejzaż szary, niemal czarny: jednostajnie pagórkowata równina, matowe gwiazdy na ciemnym niebie. Na powierzchnię planety opuszczał się cygarowaty statek rzucający snopy zielonkawego światła.
— Fotonowy statek kosmiczny — skomentował WKA — konstrukcja podobna do budowanych przez naszych przodków cztery wieki temu.
— Pierwszy stopień techniki kosmicznej! — mruknął Allan. — Nie najlepszy sprzęt mają ci gwiezdni pielgrzymi…
W następnym obrazie statek fotonowy leżał na powierzchni gruntu, a wokół niego krzątali się Galaktowie i Anioły. Galaktowie trzymali w rękach skrzynki podobne do pradawnych aparatów spawalniczych. Ze skrzynek tryskały płomienie i iskry. Nie opodal, na wzgórzu, wznosiła się wieża z obrotowym reflektorem, który bez przerwy obmacywał niebo. Z części dziobowej statku wystrzeliła rakietka i pomknęła w ciemne niebo. Wyglądało na to, że Galaktowie czegoś się obawiali. Nie dowierzając obrotowemu oku na wieży przerywali pracę i wpatrywali się w gwiazdy połyskujące mętnie na czarnym nieboskłonie. Galaktowie poruszali się szybko, pracowali nerwowo, słowem, spieszyli się.
A kiedy i ten obraz zblakł, pojawiły się zapisy dostarczone z dziewiątej, zewnętrznej planety układu. Nie było w nich ani ludzi, ani przedmiotów, jedynie mgliste pasma i świecący pył, który wkrótce zapełnił całe wnętrze stereoekranu. W tym pyle pojawiły się dwie zbliżające się do siebie, niejasno połyskujące kule. Zbliżanie się kul wyglądało na pogoń i ucieczkę: prawa kula odchylała się ku krawędzi ekranu, lewa dopędzała ją. Po chwili całą przestrzeń zalało błękitne światło i w szalonym rozbłysku pochłonęło obie kule. Odniosłem wrażenie, że obie kule eksplodowały od zetknięcia się ze sobą. WKA potwierdził, iż widziadło przedstawia zderzenie dwóch, na razie nie zidentyfikowanych ciał niebieskich.