— Co ci jest? — zapytał Andre wychodząc na balkon. — Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
— Zachwycam się niebem, nic więcej.
Andre siadł na fotelu i kołysząc się z wolna, również zapatrzył się w gwiazdy. Wkrótce jego twarz przybrała dziwnie uroczysty wyraz właściwy wszystkim, którzy znaleźli się pod wrażeniem majestatu świata.
Sfera niebieska wolno obracała gwiazdy wokół niewidzialnej osi. Atłasowoczarne niebo wisiało tuż nad głową, zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby dotknąć gwiazdy. Na północy połyskiwała nad horyzontem Wielka Niedźwiedzica, w zenicie płonął olbrzymi Orion, buchał promieniami Syriusz, a poniżej, również prawie nad horyzontem, uroczyście wznosił się Krzyż Południa i rozjarzało się purpurowe ognisko Kanopusa. Powietrze było tak przezroczyste, że łatwo dostrzegałem gwiazdy siódmej wielkości, a od palącego blasku zerowych i ujemnych bolały oczy.
Andre powiedział cicho:
— A tam, w niezgłębionych otchłaniach Wszechświata, będziemy tęsknić za rodzinną Ziemią. Wiesz, Eli, myślę czasem o ludziach, którzy startowali w kosmos przed odkryciem efektu Taniewa. Tym niewolnikom żałosnych szybkości podświetlnych nie starczało ich króciutkiego życia na powrót, wiedzieli o tym i mimo to parli do przodu.
— Chcesz powiedzieć, że byli szaleni? — Chcę powiedzieć, że byli bohaterami.
W dole cicho szumiały liście palm i akacji, zawsze nieruchome cyprysy nagle zaskrzypiały sztywnymi gałęziami. Uśmiechnąłem się i zamknąłem oczy. Prosto na mnie patrzyło pomarańczowe oko rozwścieczonego niebiańskiego byka, Aldebarana. Dzieliło nas dwadzieścia jeden parseków, sześćdziesiąt pięć lat świetlnych. Gdzieś tam, w kierunku Aldebarana, leciała niewidoczna stąd sztuczna planeta, Ora.
— Czterysta dwadzieścia lat temu zagubili się w przestrzeni Robert List i Edward Kamagin wraz z towarzyszami — powiedział w zadumie Andre. — Może i dziś jeszcze ich statek pędzi jako błądzące ciało kosmiczne, a martwi kosmonauci ściskają rękojeści sterów zetlałymi palcami. Jak musieli cierpieć ci ludzie wspominając malutką, zieloną, na wieki już nieosiągalną Ziemię.
Obróciłem się ku niemu.
— Skąd ten smutek, przyjacielu?
— Boję się pozostawić Żannę samą — powiedział chmurnie.
— Cóż za obawy! Nieudane porody już dawno się nie zdarzają!…
— Nie, nie o to chodzi!
Milczał przez chwilę, jakby się wahał, a trzeba powiedzieć, że Andre waha się tylko w wyjątkowych wypadkach.
— Przed ślubem spytaliśmy wraz z Żanną Informację o naszą wzajemną przydatność do życia rodzinnego. Informacja powiedziała nam, że odpowiadamy sobie zaledwie w trzydziestu dziewięciu procentach.
— No, no! Nigdy bym nie przypuszczał.
— My też się tego nie spodziewaliśmy. Najwidoczniej byliśmy tak zakochani, że nie zauważyliśmy tego, co nas dzieliło. Byłem zupełnie przybity, Żanna płakała.
— Pamiętam, pamiętam… Przed ślubem byłeś bardzo ponury…
— Dziwisz się Wiązać się ze sobą wiedząc, że małżeństwo będzie nieudane! Później powiedziałem do Żanny: niech się dzieje, co chce, mamy trzydzieści dziewięć procent, a dawniej ludzie łączyli się przy kilku setnych wzajemnej tolerancji i jakoś żyli!… Odrzekła mi na to, że prędko się sobie znudzimy, ale ja nalegałem i musiała ustąpić… Przez kilka pierwszych tygodni pożycia usuwaliśmy sobie wzajemnie pyłki sprzed stóp, we wszystkim sobie ustępowaliśmy, aby się tylko nie pokłócić. Później jakoś oziębliśmy i znów nadszedł lęk, czy przypadkiem te przeważające złowrogie procenty nie biorą góry nad naszą miłością? Znów zapytaliśmy Informację i wyobraź sobie, że nasza wzajemna tolerancja wzrosła do siedemdziesięciu czterech procent!
Pięknie! — Tak. Siedemdziesiąt cztery. Ulżyło nam trochę, ale niezupełnie. Nie śmiej się. Bez względu na to, czy nadaję się dla Żanny, nie chcę jej tracić. W dniu, kiedy zapadła decyzja podróży na Orę, otrzymaliśmy kolejne zawiadomienie: nasza wzajemna zgodność osiągnęła dziewięćdziesiąt trzy procent, czyli niemal całkowite zjednoczenie. Ale i te brakujące siedem procent bardzo mnie niepokoi. Naturalnie, gdybym pozostał na Ziemi…
— Wszyscy zakochani są jednakowo głupi. Patrząc na ciebie cieszę się, że nie jestem zakochany.
— To złośliwość, a nie argument, Eli — Andre pokiwał głową z tak smętnym wyrazem twarzy, że z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.
— Dobrze, więc wysłuchaj argumentów. Czy słyszałeś legendę o Filemonie i Baucis? Była to najwierniejsza sobie para małżeńska wśród ludzi i bogowie podarowali im szczęście śmierci tego samego dnia, a po zgonie zamienili ich w dąb i lipę. Romero zebrał wszystkie dane o Filemonie i Baucis, a potem przekazał je Informacji do analizy. Zgadnij, jaka była wzajemna tolerancja? Osiemdziesiąt siedem, o sześć procent mniej niż u ciebie, dziwaku! Powinieneś skakać, a nie zadręczać się.
Na to Andre nie znalazł żadnej odpowiedzi, a ja dorzuciłem następny argument. Ludzie na Ziemi zbytnio polegają na maszynowym programowaniu wszelkich przejawów życia. Rozumiem oczywiście, że gigantycznej pracy sterowania wszystkimi planetami nie można wykonać bez automatów. Ale poddawać kontroli komputera te dziedziny, gdzie zupełnie wystarczy własny rozum i uczucie? My, mieszkańcy innych planet, obywamy się na razie bez Opiekunek i Informacji i jakoś nie giniemy A kiedy ja się zakocham, będę pieścił ukochaną nie pytając o wzajemną tolerancję. Siła naszej miłości będzie wystarczającym miernikiem odpowiedniości. Pocałunki zaaprobowane przez maszynę nie budzą we mnie entuzjazmu! Nie jestem Romerem z jego pasją do starożytności, ale przyznaję, że przodkowie zachowywali się rozsądniej i nie programowali swoich sympatii.
Andre parsknął:
— A cóż ty wiesz o starożytności? Jesteś przecież historycznym analfabetą. Któż ci powiedział, że nasi przodkowie nie programowali życia społecznego i osobistego? A ich prawa socjalne? Ich prawidła zachowania się? Ich tak zwane normy przyzwoitości? Czyż to nie był program istnienia? Spróbowałbyś przejść się po dowolnym ze starych miast! Przecież każdy krok był zaprogramowany: przechodź ulicę jedynie w wyznaczonych miejscach i tylko przy zielonym świetle, nie zwalniaj i nie biegnij, nie zatrzymuj się na jezdni, chodź po prawej stronie, a wyprzedzaj z lewej… Tysiące szczegółowych ograniczeń dawno już przez nas zapomnianych. A ich posiłki na uroczystych wieczorach? To już nie program, lecz uświęcony rytuał napojów i zakąsek, zmiany dań i nakryć! Twierdzę coś wręcz przeciwnego niż ty: jesteśmy nieporównanie swobodniejsi od naszych przodków, a komputery opiekuńcze i informacyjne jedynie zabezpieczają nas, nie krępując wolności. Tak to jest, mój ty niewydarzony maszynoburco.
Trudno mi dyskutować z Andre, który o ułamki sekundy szybciej myśli i bezwstydnie to wykorzystuje, nie dając czasu na sformułowanie odpowiedzi.
— Zboczyliśmy z tematu — powiedziałem.
— Nic podobnego, ale pora już spać. Dochodzi trzecia. Położę się na łóżku, a ty na kanapce, dobrze? Poszedł do siebie, a ja zostałem na balkonie. Kiedy Orion obrócił mi się nad głową, położyłem się na kanapie i zamówiłem u Opiekunki muzykę zgodną z nastrojem. Gdyby Andre dowiedział się, co robię, zacząłby krzyczeć, że nie mam gustu i nie rozumiem wielkich dzieł. Andre uwielbia silne określenia. Co do mnie zaś, to uważam wynalazek syntetycznej muzyki do indywidualnego odbioru za największy wytwór geniuszu ludzkiego. Ta muzyka jest jedynie dla ciebie, nikt inny jej nie może zrozumieć. Zarówno starożytny Bach i Beethoven, jak późniejsi Siemienczenko i Krotthus, czy sztukmistrze-moderniści Szerstiuk i Gaal tworzą dzieła do odbioru grupowego. Podporządkowują sobie człowieka, chwytają za kołnierz i ciągną tam, gdzie chcą oni, a nie ja. Czasami nasze pragnienia pokrywają się i wtedy odczuwam rozkosz, ale to nieczęsto się zdarza. Muzyka indywidualna jest akurat tą, której w danej chwili chcę słuchać. Andre nazywa ją fizjologiczną, ale czemu niby mam się bać fizjologii? Dopóki żyję, dopóki biegną procesy fizjologiczne, nic mnie od nich nie uchroni.