Pobawią się z nim przez całą noc, spiszą jedno czy dwa zeznania i jutro wypuszczą. Przepraszamy za kłopoty. Jeśli chce pan złożyć skargę, proszę skontaktować się z naszym przełożonym… Nawet gdyby zdołał ściągnąć tu prawnika, powiedzmy za pół godziny, procedura habeas corpus potrwa do rana. Nic nie mógł zrobić.
A z każdą mijającą minutą Aaron Matthews przybliżał się do Megan.
Postanowił spróbować współpracy.
– Wziąłem teczkę Devoe przez pomyłkę. Szukałem czegoś dotyczącego mojej córki.
– Jasne – odrzekł jeden z detektywów, a następnie zapytał, kiedy ostatnio prowadził samochód Megan.
– Jakiś miesiąc temu, jak przypuszczam.
– Tak wytłumaczy pan obecność swoich odcisków na klamce?
– Chyba właśnie tak.
W tej chwili Tate zerknął na kalendarz i poczuł przerażenie. Zobaczył tabelkę tygodni.
Jutro… Wielki Piątek. Nie! Już po północy. Dziś jest Wielki Piątek.
– Panie Collier, czy pan nas słyszy?
Peter Matthews powiesił się w Wielki Piątek pięć lat temu. Rozprawa apelacyjna była wyznaczona na dzień po Wielkiej Nocy. Tate naradzał się z adwokatem, który zażartował coś o zmartwychwstaniu, gdy zadzwonił telefon z dystryktu, że chłopak nie żyje.
– Czy możemy jeszcze raz omówić wydarzenia sprzed jej zniknięcia?
– Sprzed?
– Powiedzmy z poprzedzającego tygodnia.
Tate westchnął. Spojrzał na drzwi i zmrużył oczy na widok czegoś, co tam zobaczył. Przeniósł wzrok z powrotem na detektywów.
– Dobrze już, dobrze. Olewam moje prawa i powiem wam wszystko, co przychodzi mi do głowy. Pełne zeznanie. Nie wyznanie, ale oświadczenie w sprawie Devoe. Ale potrzebuję kawy i będę musiał skorzystać z kibla.
Wymienili spojrzenia i potaknęli.
– Pójdę z panem – mruknął jeden z detektywów.
Tate się roześmiał.
– Byłem prokuratorem stanowym przez dziesięć lat. Nie ucieknę.
– On pójdzie z panem – odburknął drugi.
– Jak tam chcecie – mruknął Tate.
Wyszli z wydziału kryminalnego na zaniedbany korytarz, przypominający podmiejską szkołę. Zbliżyli się do męskiej toalety.
– Przepraszam – powiedziała kobieta, która wpadła na Tate’a i pospiesznie odeszła, stukając obcasami.
Tate nic nie odrzekł, patrzył tylko, aż znikła za rogiem z dwiema grubymi księgami pod pachą.
Dwaj mężczyźni weszli do łazienki i podeszli do sąsiednich pisuarów. Tate usłyszał rozpinanie rozporka spodni tamtego, odczekał pół minuty i przyłożył detektywowi do ucha pistolet, który Bett przekazała mu na korytarzu.
– O kurwa. Skąd to wziąłeś? – Policjant sprawiał wrażenie równie zdziwionego jak niezadowolonego.
Tate wyciągnął pistolet detektywa z kabury i wrzucił go do klozetu.
– Zapnij rozporek.
– To bzdury. Nie może pan…
– Cicho – warknął Tate.
Wepchnął policjanta do kabiny i posadził.
– Klucze. W której kieszeni?
– Pierdol się.
Tate znalazł kółko.
– Ten jest od kajdanek? – Wybrał mały kluczyk na łańcuszku.
– Popełnia pan karygodny błąd, Collier. Odsiedzi pan sporo lat.
– Uznałem, że i tak mnie to czekało. Jako mordercę i tak dalej.
Tate schował klucze i przykuł detektywa do rury. Zakneblował go papierowym ręcznikiem i obwiązał mu usta krawatem w paski.
Wyszedł szybko na korytarz. Ubrana w garsonkę Bett stała w pobliskiej wnęce, blada i zdenerwowana. Na jej piersi kołysał się jeden z jego starych identyfikatorów z biura prokuratora stanowego. Żeby dodać sobie wiarygodności jako prokurator, ściskała nadal pod pachą dwie potężne księgi, które znalazła na biurku w jego domu. „Kontrakty prawne”, tom pierwszy i drugi.
Gdy przechodzili koło dyżurnego sierżanta, machając mu sennie na dobranoc, Bett powiedziała:
– Przyjechałam tu twoim samochodem, Tate. Będą go szukać, prawda?
– Schowamy go gdzieś w pobliżu – odpowiedział, podnosząc klucze, które zabrał detektywowi. – A potem dodamy do naszej listy dzisiejszych wykroczeń niewielką kradzież.
Rozdział 31
Wielki Piątek, pomyślała Megan z ironią, wyglądając przez szparę w gipsowej ścianie.
Uciekam z kościoła w Wielki Piątek.
Przerwała na chwilę, zwinęła obolałe dłonie i przyjrzała się swojemu dziełu. Szpara w drugiej ścianie tworzyła spory półksiężyc. Dziura będzie nieduża, ale Megan miała nadzieję, że się przez nią przeciśnie. Oparła nogę o gips i popchnęła. Rozległ się trzask. Serce podskoczyło jej, gdy zobaczyła pęknięcie – bez trudu się tędy przeciśnie.
Został jej jeden nóż. Wsunęła go do szmacianego buta. Na wszelki wypadek.
I zaczęła mocno kopać.
Po pięciu solidnych uderzeniach gips poddał się i wpadł do następnego pomieszczenia. Przecisnęła się przez otwór i wstała, po czym niemal natychmiast przewróciła się, dusząc się i czując zawroty głowy od zgniłego odoru, który dosłownie wyżerał oczy. Zemdliło ją. Zajrzała do środka z drżeniem. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć cokolwiek poza słabą poświatą padającą zza okien, które sprawiały wrażenie niemytych od wielu lat.
Okna bez krat!
Przesuwała się wzdłuż ściany. Wspaniale! – pomyślała. To pomieszczenie było kolejnym magazynem pełnym narzędzi. Wybrała duży sekator i podeszła do okna.
Otoczył ją ponownie obrzydliwy, duszący smród zgnilizny. Ruszaj się, ponagliła samą siebie, zapomnij o smrodzie, zapomnij o wszystkim poza ucieczką. Wzięła ze stołu długi żelazny pręt i odchyliła się jak pałkarz przygotowujący się do odebrania szybkiej piłki.
Żegnajcie, świry, pomyślała. Usmażcie się w piekle.
Szkło rozprysło się z cudownym muzycznym brzękiem, kawałki poleciały dookoła. Megan odskoczyła, gdy żelazny pręt uderzył w betonową ścianę po drugiej stronie szyby i odbił się w jej stronę. Przykucnęła i zdusiła krzyk.
Nie!
To było okno, owszem, ale nie otwierało się na przykład na podwórze. Ktoś zamurował je betonową ścianą, która łączyła się z murem kaplicy jakieś pięć czy sześć stóp nad oknem. Poświata, którą widziała, pochodziła z niewielkiej żarówki zwisającej nad drzwiami prowadzącymi do dalszych pomieszczeń w piwnicy, teraz również zamurowanych.
Jej wymarzone słońce stanowiło tylko iluzję.
Megan rozpłakała się, chwyciła ponownie pręt i uderzyła w ścianę, niepomna rozdzierającego bólu w dłoniach. Rozległ się brzęk, po czym pręt upadł na podłogę. Megan osunęła się na kolana i zaszlochała. Mięśnie jej zwiotczały i po chwili leżała na ziemi.
Po jakimś czasie odwróciła się w nadziei, że znajdzie kilof albo cokolwiek, czym przebije ścianę.
I wtedy zobaczyła.
Podniosła się z jękiem.
Nie. O Boże, nie.
Potknęła się, chcąc się cofnąć. Krzyczała.
– Nie, nie, nie!
Pomocy, proszę…
Światło żarówki wpadało przez strzaskane okno. Oświetlało zakurzoną podłogę pełną śladów nienależących do niej. Wyciągało z półmroku narzędzia i warsztat, poplamione ściany i stare mahoniowe rzeźby ołtarzowe. Krzyże, Biblie, bicze i prymitywne obrazy religijne.
I padło na wznoszące się nad nią dwa krucyfiksy rozmiarów człowieka, z figurami spoglądającymi na nią smętnymi oczodołami. W całej swojej przerażającej chwale. Gdy przedostała się przez ścianę, znajdowały się w cieniu.
Przyglądała im się, czując, że uchodzą z niej resztki siły i woli, przemieniając się w paniczny lęk. Z jej gardła wydobył się zduszony krzyk.
Figura po lewej przypominała posąg anioła na dziedzińcu. Miała sześć stóp wysokości i wisiała na starym, zniszczonym krzyżu z nieheblowanego drewna. Przez dłonie i stopy przechodziły czarne, przerdzewiałe gwoździe. Ale między tą figurą a tamtym posągiem była zasadnicza różnica. Ta była kiedyś żywym człowiekiem.