Выбрать главу

– Bett! – krzyknął Tate.

Uniosła odłamek do twarzy, krzyknęła i oparła się o drzwi. Z głębokiej rany na policzku popłynęła krew.

– Oj – jęknęła żałośnie Bett. – To boli.

Tate zatrzymał samochód na poboczu i patrzył na krew płynącą po jej ustach, podbródku, spadającą na dekolt.

– Wysiadać z samochodu! – rozległ się metaliczny głos w prostokątnej paszczy głośnika na dachu.

Młody funkcjonariusz stanął przy otwartych drzwiach radiowozu, mierząc Tate’owi w głowę z rewolweru, który wydawał się nieduży w wielkiej dłoni policjanta. W drugiej ręce trzymał mikrofon.

– Wysiadać z samochodu. Ręce do góry.

Przez moment nikt się nie ruszył.

A potem drzwi po strome Bett otworzyły się szybkim ruchem – tak szybko, że Tate pomyślał, że kolejny zastępca szeryfa podkradł się do nich niezauważony.

Krzyknęła głośno i stoczyła się na trawę pobocza. Nadgarstki miała owinięte paskiem torebki, jakby związane. Uderzyła mocno o ziemię, nie mogąc sobie pomóc rękami. Kurz zmieszał się z zaskakującą ilością krwi spływającej z jej policzka.

– Pomocy! – krzyknęła. – On mnie porwał!

– Nie ruszać się! Nikt się nie rusza! – zawołał policjant, przesuwając pistolet w kierunku Bett. Tate siedział bez ruchu, z rękami na kierownicy.

Bett podpełzła do policjanta.

– On ma nóż! – krzyknęła. – Pomocy, proszę. Skaleczył mnie. Jestem ranna. Pomocy! – Jej lament przypominał płacz przerażonego dziecka; czołgała się w stronę radiowozu. – Zamierzał mnie zgwałcić! Zabierzcie mnie stąd! Proszę, och…

Policjant uległ instynktowi.

– Wszystko będzie w porządku, tutaj, proszę pani. To ten gość z Prince William, tak? Ten, który zabił tamtą dziewczynę? Gdzie jest nóż?

– Ma go za pasem. Zabrał mnie z baru przy autostradzie – płakała. – Porwał mnie, dotykał.

– Wyżej ręce – zawołał policjant do mikrofonu. – Ale już!

Tate uniósł ręce.

– Co się stało? – policjant zwrócił się do Bett, która była już całkiem blisko.

– Skaleczył mnie… zgwałcił… potrzebuję lekarza… – Słowa ginęły w szlochu.

– Ty w samochodzie. Trzymaj prawą rękę tak jak teraz, a lewą sięgnij do okna i otwórz drzwi. Nie ruszaj prawą ręką.

Tate się nie ruszył.

– Nie będę powtarzał. Mam…

– Odłóż to! – wrzasnęła Bett tuż za jego uchem. Pistolet Tate’a dotykał lufą szyi policjanta.

– A niech to.

– Już.

– Mam go na celowniku, proszę pani. Jeśli pani coś mi zrobi, to już po nim. Zastrzelę go. Przysięgam… – Ale powiedział to ze wstydem, a nie zdecydowaniem, toteż kiedy Bett krzyknęła:

– Szukamy córki i, do cholery, zabiję cię, jeśli będę musiała! – Niechętny pomruk policjanta poprzedził stuk jego wielkiego smitha & wessona o ziemię.

Bett odsunęła się od górującego nad nią mężczyzny, który zmartwiał na widok dzikości malującej się na jej twarzy; może zastanawiał się, jak blisko śmierci się znalazł.

Policjant oparł się o samochód.

– W porządku – mruknęła Bett. – Proszę się położyć na ziemi. Na brzuchu.

Tate wysiadł z samochodu i podbiegł do nich.

– Jadą następne samochody, proszę pani. Będą tu za dwie minuty.

– Tym bardziej musimy się pospieszyć.

Dał za wygraną. Bett podała Tate’owi rewolwer policjanta.

– Zostań tu – zwrócił się do niej Tate. – Zatrzymaj go, a gdy przyjedzie reszta, postaraj się przekonać ich, żeby posłali przynajmniej jeden samochód do obozu.

Skinęła głową, przyciskając lewą rękę do okropnej rany na policzku.

– Posłuchaj – ciągnął z powagą. – Gdy przyjadą, połóż pistolet na ziemi i podnieś ręce. Będą zdenerwowani i gotowi strzelać. Rób dokładnie to, co ci każą. Zrozumiałaś?

Potaknęła. Dotknął jej policzka, ocierając nieco krwi.

– Jedź, Tate. Jedź i znajdź ją.

Ucałował ją w czoło i pobiegł do samochodu.

Docisnął pedał gazu, obryzgując patrolowy wóz żwirem i pyłem. Przejeżdżając przez wzniesienie na drodze – prędkościomierz zbliżył się do czerwonego półksiężyca ostrzeżenia – zobaczył jeszcze we wstecznym lusterku Bett, która kucała obok wyciągniętego na ziemi policjanta i bez wątpienia szczerze go przepraszała. Niemniej pistolet, który mocno ściskała oburącz, nadal był wycelowany w jego twarz.

Ojciec po lewej, syn po prawej.

Ja w środku.

Megan przyglądała się, jak Matthews pospiesznie miesza beton na cokół trzeciego krzyża.

– Zabiłeś Annie – szepnęła. Nie dosłyszał albo udał, że nie słyszy, powtórzyła więc te słowa.

– Wiedziałem, że się przyjaźniłyście – wyjaśnił. – Gdy cię śledziłem, często widywałem was razem. Zaczepiłem ją któregoś wieczora i porozmawialiśmy trochę, namówiłem ją na terapię. Musiałem dowiedzieć się paru rzeczy o tobie. Annie miała swoje grzeszki, lęki, winy, jak każdy. Ja tylko pomogłem jej to zrozumieć.

Megan krzyknęła cicho i szarpnęła sznur. Ręce miała unieruchomione.

Matthews wziął z warsztatu młotek i trzy długie gwoździe. Położył je obok krzyża, podszedł do niej i zaczął rozwiązywać sznur.

Przytuliła się do ściany.

– Proszę, nie…

Ostatni kawałek sznurka trzasnął w jego silnych dłoniach.

Pociągnął ją w kierunku krzyża, rzucił na kolana. Wyciągnął z kieszeni coś białego i miękkiego.

Kielich lilii. Wpiął go w jej włosy.

– Dla ciebie nie ma korony cierniowej – powiedział łagodnie, gładząc szlochającą po włosach. – Sadziłem lilię, kiedy zadzwonił strażnik, że Peter się powiesił. Zawsze o tym myślę, gdy patrzę na lilie. Teraz myślę również o tobie.

Podniósł jeden z długich ostrych gwoździ.

I wtedy przez swój szloch Megan usłyszała wznoszący się dźwięk.

Wiatr?

Tak. Nie.

Dźwięk układał się w słowa. Nie, w jedno słowo. Jej imię.

– Megan…! – Niosło się po zabudowaniach. – Megan! – Upiorny, nieludzki.

Starzec, pomyślała. Nie, to niemożliwe. On nie żyje. Co to jest?

Matthews również zamarł. Odwrócił głowę w kierunku, skąd dochodził dźwięk, otwierając szeroko oczy. Po raz pierwszy na jego twarzy odmalowała się niepewność. I przerażenie.

I wtedy uświadomiła sobie, że całkowicie zwolnił uchwyt.

Upadła na ziemię, zanim zdążył zareagować, i chwyciła młotek w obie ręce. Uderzyła go mocno tuż pod klatką piersiową. Osunął się na kolana, chwytając za brzuch. Megan zamachnęła się ponownie młotkiem, ale on już się podniósł i wymachiwał gwoździem ostrym jak sopel lodu. Straciła równowagę, upuściła młotek i rzuciła się do drzwi.

Nie biegła w żadnym konkretnym kierunku. Pędziła przed siebie gnana paniką – wybiegła z kaplicy, w górę schodami, potem w dół, jednym z niekończących się korytarzy w zabudowaniach. Jej nogi wreszcie chroniło prymitywne obuwie.

Szarpała wszystkie drzwi, ale były zamknięte. Dobiegła do końca korytarza, ogarniała ją coraz większa rozpacz. Minęła okno. Ale było zakratowane jak wszystkie pozostałe. Biegła dalej. Korytarz skręcił w lewo, po czym skończył się niespodziewanie kolejnymi drzwiami. Oczywiście zaryglowanymi. Uderzyła rękami w drewno. Twarde jak stal.

Wracaj, wracaj!

Odwróciła się. I stanęła w miejscu jak wryta.

Stukot straszliwej laski.

Szuranie.

Megan wcisnęła się we wnękę.

Świszczący oddech, flegma w płucach. Potwór się zbliżał.

– Megannnnn – zawołał swoim nieziemskim szeptem. – Megan…