Tate miał na sobie prążkowany garnitur od Brooks Brothers, żółtą kurtkę przeciwdeszczową i kalosze, jako że przyjechał tu prosto ze swojej kancelarii w centrum, gdzie spędził właśnie godzinę, tłumacząc Mattie Howe, że wytaczanie sprawy gazecie „Advocate” z Prince William tylko dlatego, że dokładnie opisała jej aresztowanie za prowadzenie pod wpływem alkoholu, było przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie. Pozbył się jej grzecznie i popędził na swoją dwustuakrową farmę.
Spojrzał na zegarek. Jedenasta czterdzieści pięć. Pół godziny do przybycia gości. I znowu pojawiło się uczucie niepokoju. Może wróci do domu i odbierze wiadomość, że odwołali wizytę. Wślizgnie się wtedy na powrót do swojego biura, gdzie będzie miał święty spokój, włoży do odtwarzacza nową płytę Mary-Chapin Carpenter i napisze kodycyl, który obiecał przygotować na zeszły tydzień.
Szedł wzdłuż plastikowej rury aż do Zakątka Jacksona położonego w niższej części farmy i przypomniał sobie, jak dziadek, Sędzia, opowiadał mu o Martwym Rebie, kołysząc się w fotelu stojącym na werandzie jego domu w Burke, ubrany w farmerskie spodnie khaki, białą koszulę i szerokoskrzydły słomiany kapelusz.
Młody szeregowiec, uczestnik wielkiego eksperymentu armii Konfederacji, dostał kulę z muszkietu między oczy w pierwszej bitwie pod Bull Run. Wedle wszelkich praw miłosierdzia i fizjologii powinien był paść trupem na linii ognia. Ale on tylko odrzucił muszkiet, wstał i ruszył na wschód, aż dotarł do wielkiego lasu otaczającego zakurzone miasteczko Manassas. Tam mieszkał przez pół roku, pozbawiony zmysłów, niechlujny, jego skóra stała się ciemna niczym niewolnika, żywił się wysysanymi jajkami i dziećmi porywanymi z kołysek (to, że odżywiał się ludzkim mięsem, było tylko legendą, zaznaczył Sędzia w ustnym przypisie, zanim pociągnął opowieść dalej). Martwy Reb był osobiście odpowiedzialny za to, że tego lata i jesieni w lasach Centreville po zmroku całkowicie ustał ruch pieszy – aż wreszcie go odnaleziono, całkiem nagiego i rzeczywiście martwego; siedział sztywno w miejscu, które kiedyś miało się stać farmą Colliera.
Tate pomyślał o Martwym Rebie dlatego, że widział jego widmo tego ranka, gdy wyglądał spomiędzy pachnących kwaśno bukszpanowych desek niedaleko od domu.
Wielmożny pan C. Tate Collier, radca prawny, nie uznawał zabobonów. Ale farmer Tate Collier rzucał solą przez lewe ramię i odczuwał nienaturalny niepokój, gdy jego dzierżawcy siali przy pełni księżyca. Mógłby przysiąc, że widział ducha zaglądającego przez okno salonu. Kiedy wyszedł na werandę, duch oczywiście zniknął.
Wyprostował się i przetarł szkiełko zegarka.
Dwadzieścia minut do spotkania.
Rozluźnij się, powiedział sobie. Rozluźnij się.
Wpatrując się w mglistą mżawkę, Tate dostrzegał w odległości mili dom, który zbudował prawie dwadzieścia lat temu. Wyglądał jak miniaturowa Tara, biały niczym obłok, z dwiema kolumnami doryckimi. Była to jedyna słabostka w życiu Tate’a, opłacona pieniędzmi ze spadku; miał nadzieję, że błyskotliwość i talent młodego prokuratora zostaną w końcu odpowiednio wynagrodzone, mimo że nędzne pensje prawników stanowych są powszechnie znane. Dom o sześciu sypialniach wciąż jęczał pod jarzmem hipoteki.
Kiedy dwadzieścia lat temu sędzia Charles Collier zapisał żyzną piedmondzką ziemię Tate’owi, opuszczając w testamencie z nigdy nieujawnionych powodów ojca Tate’a, młody człowiek uznał, że pragnie rodzinnej posiadłości. Przez jeden sezon nie uprawiał dwuakrowej działki i w kolejnym roku wybudował na niej dom. Budynek stanął między dwiema stodołami, w samym środku łąki usianej kępkami rudbekii i koniczyny, pomiędzy kilkoma hikorami o gorzkich orzechach, pięknymi amerykańskimi bukami i sosnami.
Patrząc na takie dopiero co zaorane pola, niektórzy ludzie wyobrażają sobie centra handlowe lub miejskie zabudowania, inni zaś góry pieniędzy, które można wycisnąć z ziemi w porze żniw, niektórzy natomiast zapewne po prostu przejeżdżają obok, nie zwracając na nie uwagi. Tate Collier dostrzegał w tym widoku zbawienny spokój; coś, czego dokonał – choć nie było jego dziełem – coś, co pozwoli mu wieść spokojną egzystencję: w ciszy rosnącej rośliny. Sprawiało mu to przyjemność, ale i uczyło pokory. A także – zwłaszcza przez ostatnie kilka lat – przyprawiało o rozpacz. Był bowiem człowiekiem, który pragnął, żeby go zostawiono w spokoju; chciał poświęcić się wyłącznie uprawie ziemi. I nawet gdy to szwankowało – susza, grad, zawirowania na rynku – Tate spał spokojnie, pewien, iż w sercu ziemi nie istnieje zło.
A to już nie byle co.
Kwietniowy wiatr chwycił pelerynę i szarpnął nią. Tate zapiął dwa guziki i spojrzał akurat w stronę domu, gdy zgasło światło na schodach.
Megan przyjechała. To by było tyle, jeśli chodzi o odwołanie wizyty.
Zerknął raz jeszcze na rurę i ruszył w stronę domu, powłócząc nogami w ciężkich kaloszach na niezaoranym polu.
Jak Martwy Reb.
Nie, pomyślał, nie tak dramatycznie. Raczej jak nieruchawy czterdziestoczterolatek, którym się stał.
Entymemat jest ważnym narzędziem używanym w oficjalnych debatach.
Jest to rodzaj sylogizmu („Wszystkie koty widzą w ciemności. Północ jest kotem. A zatem Północ widzi w ciemności”), ale skróconego. Doświadczeni negocjatorzy, tacy jak Tate Collier, często posługują się tym środkiem, ale działa on tylko w sytuacji, gdy mówca i jego publiczność się rozumieją. Muszą wiedzieć, że mowa jest o kocie, muszą uzupełniać brakujące informacje, żeby nie zaburzyć logiki.
Jakie porozumienie może istnieć między mną, moją byłą żoną i Megan? – zastanawiał się Tate, podchodząc do domu. Marne.
Może żadne.
Umysł Betty Susan McCall jest dla niego równie obcy, jak jego dla niej. Jeśli nie liczyć jej niespodziewanego pojawienia się w poniedziałkowy wieczór, nie widział eksżony prawie od dwóch lat, a ich rozmowy telefoniczne ograniczały się do wymiany praktycznych uwag dotyczących córki i kilku niezmiennych wątków finansowych, typowych dla ludzi, którzy rozwiedli się przed piętnastu laty. Przypomniał sobie, jak Bett wychynęła z olśniewającego zachodu słońca dwa dni temu, przynosząc wiadomość, że policja znalazła Megan pijaną na szczycie wieży ciśnień w Fairfax. Z początku nawet nie rozpoznał swojej byłej żony – wyglądała jak ciało o twarzy przesłoniętej woalem, płynące ku niemu po lśniącej tafli jeziora.
Ich trójka nie siedziała przy wspólnym stole w tym rodzinnym domostwie od ponad dziesięciu lat. Ale w wybuchu rodzicielskiej troski Tate zaproponował, żeby się spotkali. Bett była zaskoczona, Megan oszołomiona. Tate zastanawiał się teraz, co go opętało.
Zbliżając się do domu, zauważył, że wszystkie światła zostały zgaszone. Uznał, że to sprawka Megan, ale nie miał pojęcia, dlaczego to zrobiła. To nie mogła być Bett: nie miała kluczy od domu. Ale gdy dotarł do domu, zobaczył, że na podjeździe nie stoi żaden samochód, ani Megan, ani Bett.
Wszedł do wnętrza, w którym odbijało się echo. Na stoliku przy drzwiach dostrzegł klucze Megan i rzucił swoje obok, rozglądając się po mrocznym holu. Jedyne światło w tym przestronnym wnętrzu wpadało zza jego pleców – mdłe światło dnia wlewające się przez drzwi.
Co to za hałas?