Rozdział 33
Mijał właśnie zakratowane okno i światło nędznej żarówki rzuciło jego cień na ścianę naprzeciwko Megan.
Piętnaście stóp. Dziesięć.
Przycisnęła się do drewna, drżąc, usiłując powstrzymać szloch.
Zobaczyła rosnący cień, gdy zbliżał się do zakrętu korytarza. Chudy kształt, zgięty wpół, poszarpane ciało zwisające z rąk i nóg, zaostrzona laska. Oparła się mocniej o ścianę, a pod jej stopą skrzypnęła deska.
Nie!
Zatrzymał się. Przechylił głowę i uniósł kościaną laskę niczym miecz.
Proszę, nie…
Zbliżył się w ciemnym rozbłysku.
Megan przycisnęła dłoń do ust, kiedy ich oczy się spotkały. Krzyknęła nie ze strachu, ale z przerażenia i smutku.
– Josh! – szepnęła. – O Boże, Joshua!
Joshua LeFevre zniżył laskę, oparł się o ścianę. Wyciągnął ku niej rękę, po czym opuścił ją.
Cząstka Megan wyrywała się, żeby go objąć. Ale nie mogła, tak bardzo odstręczał ją jego widok. Trudno go było rozpoznać. Potwornie zmasakrowany – pocięty i posiniaczony, rany pokryte zaschniętą krwią, zabrudzona chustka owinięta wokół szyi niczym bandaż. Spuchnięte oko całkowicie zamknięte. Większość dredów wyrwana z głowy, pokrytej błotem i strupami.
Upadł na posadzkę.
Megan podeszła do niego, uklękła i wzięła go za rękę.
W zasadzie jego słowa to były upiorne, urywane jęki. Uniosła zaimprowizowany bandaż. Miał na szyi straszliwą ranę, ale nóż nie trafił w tętnicę, a brzegi rany były suche. Gdy oddychał, powietrze z sykiem wydobywało się zarówno przez usta, jak i ranę.
– Wydawało mi się, że usłyszałem twój krzyk. Przed chwilą. Czy – wycharczał – czy to ty byłaś tu przez cały czas?
Przytaknęła.
– Myślałem, że cię zabił… – Chwycił go kaszel. – Myślałem, że to ktoś inny. – Kołysał się jak szalony, usiłując oddychać. Spróbował się uśmiechnąć. – Modliłem się, żebyś to była ty. Nie odpowiedziałaś, gdy… gdy napisałem… twoje imię na trumnie? Miałem nadzieję, że zostawisz jakąś wiadomość wśród kurzu.
– Nie wiedziałam, kim jesteś. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Nie mogłem pozwolić, żeby oni… – z trudem pokonywał ból -…dowiedzieli się o mnie.
– Jak się tu dostałeś?
Wyjąkał wyjaśnienie: Matthews rzucił go psom na zewnątrz. Ale zanim go wykończyły, w pobliżu pojawiła się młoda łania i pognały za nią.
Jego piękny głos, pomyślała Megan, szlochając. Stracony. Nie była w stanie patrzeć na jego twarz.
Znalazł złamaną kość jelenia, która nadawała się na laskę, i doczłapał do budynku, żeby poszukać telefonu. Ale tu nie było telefonów, a poza tym szybko zorientował się, że drzwi nie otwierają się od wewnątrz, że znalazł się w więzieniu. Usłyszał kogoś w środku i założył, że to albo mężczyzna z furgonetki, albo Emily. Spędził półtora dnia, usiłując ukradkiem wyśledzić, kto to.
– Szukałem… jakiegoś śladu, że żyjesz.
Dotknęła delikatnie okropnej rany na jego twarzy. Bała się, że on nie przeżyje.
– Czy byłaś… Nie byłaś jego kochanką, prawda?
– Co? – krzyknęła.
– Powiedział, że byłaś. Powiedział… powiedział, że chciałaś się ode mnie uwolnić.
– Och, Josh, nie. To… cokolwiek on mówił, było kłamstwem.
– Kim on jest? – wycharczał LeFevre.
– Nie ma teraz czasu. Możesz iść?
– Nie. – Odetchnął z trudem i skrzywił się, zamykając oczy. – Nie dam rady już nic zrobić.
Wciągnęła go głębiej do wnęki, żeby go ukryć.
– Zaczekaj tutaj.
– Dokąd… idziesz?
Gdzieś głęboko w Megan narastał gniew. Teraz się rozwinął, stał się czymś ostrym i straszliwym, jak kość jelenia, którą podniosła z ziemi. Pomacała jej ostrze kciukiem.
– Leż spokojnie, Josh. Nie odzywaj się.
– Zaczekaj – powiedział, przyglądając się jej. Najwyraźniej dopiero teraz zorientował się, że jest naga. – Weź… weź moje spodnie. – Zaczął ściągać dżinsy. Pomogła mu.
Włożyła je. Miała teraz buty i spodnie. Podarte i zakrwawione, niewiele więcej niż strzępy materiału. Ale czuła się tak, jakby miała na sobie zbroję.
Ucałował ją w czoło.
Gdzieś w dalszej części budynku trzasnęły drzwi.
Miejsca jak to…
Tate Collier widział wiele takich miejsc.
Podczas oględzin, na zdjęciach dowodowych.
Miejsca jak to, pełne złości, która wybucha w jednej chwili, a wystarczają dwa słowa o zimnej kolacji lub zepsutym telewizorze. Miejsca jak to, z których worki z ciałami wynoszone są z największym szacunkiem, na jaki stać pomocników koronera, miejsca, w których nocą słychać krzyki dzieci, ale rankiem nie znajdziesz żadnych dzieci.
Zerknął na rzeźbę anioła – odrażającą, ale nieodparcie fascynującą. Ruszył dalej błotnistą drogą wzdłuż ogrodzenia, szukając jakiejś wyrwy, przez którą mógłby się dostać do miejsca nazywanego Katedrą wśród Sosen. Przedostał się na tyły zabudowań i jechał przez jakiś czas wzdłuż strumyka, po ziemi porośniętej splątanymi dzikimi różami i forsycjami. Pomyślał, że chyba łatwiej byłoby przepłynąć ten strumyk. Woda była ciemna, więc domyślał się, że jest tu dość głęboko, ale nie głębia trzymała go na lądzie, tylko fale tworzone przez przepływające jadowite węże.
Po pięciu minutach znalazł się za domem i wspiął się po stromej skarpie. Upadł na brzeg, usiłując złapać oddech. Uznał, że od tej strony może się zbliżyć praktycznie niezauważony. Okien było niewiele, a teren porastały kępy drzew, wśród których mógłby się ukryć.
Podczołgał się do ogrodzenia z siatki. Drut kolczasty wyglądał groźnie, ale sama siatka była dość luźna; Tate uznał, że da radę rozciągnąć ją na tyle, żeby przejść górą. Spojrzał poprzez oka siatki na zabudowania.
Gdy wyciągnął rękę w kierunku ogrodzenia, usłyszał buczenie. Ręka zamarła. Spojrzawszy pod nogi, dostrzegł charakterystyczny zielony osad w miejscach, gdzie rosa gromadziła się na metalu. Pięćdziesiąt stóp od niego, za ogrodzeniem, znajdował się transformator.
Odskoczył od ogrodzenia i pobiegł wzdłuż siatki w poszukiwaniu furtki. Wiedział, że jakaś musi być – widział gruz i śmieci wyrzucane na brzeg potoku. Rygiel będzie można otworzyć patykiem lub rozbić kamieniem. Dwadzieścia stóp dalej trafił na furtkę.
Była zamknięta z drugiej strony na kłódkę.
Cholera. Nie ma jak do niej sięgnąć.
W tej właśnie chwili usłyszał wycie dobiegające z wnętrza budynku.
Ogarnął go szał. W jednej chwili. Z metalicznym trzaskiem lodu pękającego nocą na jeziorze.
Aaron Matthews zatrzasnął drzwi do pokoju za ołtarzem i wrzeszczał z frustracji, wściekłości i szaleństwa.
W głowie miał tylko jedną myśclass="underline" Zabij ją, zabij, zabij. Sięgnij do jej ust, tnij nożem, przybij jej białe dłonie i stopy do żywicznego drewna… Słuchaj jej niemego krzyku, patrz, jak pluje krwią, jak krew tryska w powietrze, tworząc mgiełkę.
Megan, Megan…
O Panie, który mi pobłogosławiłeś, który dotknąłeś mojego gorącego czoła Swoimi wargami…
Wyjął z kieszeni nóż myśliwski i otworzył.
Och, widzę ją, jak wisi na krzyżu, delikatne dłonie przebite gwoźdźmi, stopy złożone razem, przebite razem, kości strzaskane.
Krzyczy.
I krew – mnóstwo krwi tryskającej z jej ust.
Może chce się napić? Ocet na gąbce.
Jej krzyk…
Pokuśtykał w głąb korytarza.
Nie daj mi grzeszyć językiem…
Podszedł do drzwi pokoju Megan i otworzył je kopniakiem. Nie było jej. Poszedł dalej do kuchni, otwierając na oścież wszystkie szafki, w których mogła się schować. Nie ma jej.